29 sierpnia 2010

Tatry Zachodnie (Trzy Kopy + Hruba Kopa + Banówka)

Otwieram oczy. Nie pamiętam już, która to była godzina. Prawdopodobnie szósta. Ciężko było wstać, nie było ze mną dobrze. Poprzedni dzień w pewnym stopniu po prostu wykończył. To nie była moja pierwsza wielodniowa wyprawa jednak tak źle się chyba jeszcze nie czułem. Zaprawdę przed Rohaczami trzeba mieć mnóstwo respektu i pokory.

Jakim cudem wyruszyłem w dalszą podróż? Otóż muszę się cofnąć jeszcze do poprzedniego dnia. Nie wspomniałem bowiem o kilku rzeczach oraz niemałej porcji szczęścia. Łatwo się domyślić, że padający deszcz sprawił że cała ma powłoka zewnętrzna była kompletnie przemoczona, nota bene wewnętrzna też. Ponadto ktoś mógłby pomyśleć, że na takie trudne kilkudniowe ekspedycje powinno brać się ze dwie pary butów górskich. Być może, jednak nie w moim przypadku, a o kurtce już nie wspominając. Widmo wyruszenia w mokrych szatach była przerażające.

Uratowała nas kotłownia pensjonatu, w której temperatura wynosiła jakieś 40-50 stopni. Wchodząc tam wieczorem zobaczyłem co najmniej kilkanaście par butów związanych sznurówkami, wiszących na rurze. Korzystając z okazji dorzuciłem tam też kurtkę, czapkę oraz rękawiczki. Gdyby nie to, to powyższe przedmioty byłyby niezdatne do ponownego użycia. Zasnąłem więc z pewną dozą spokoju.

Natknąłem się też na świetny wynalazek przydatny w takich sytuacjach. Otóż jedno małżeństwo posiadało grzałkę, którą wkładało się do buta, a cudeńko to suszyło bucik od środka. Innowacyjne i przydatne. Innym zaś sposobem było kierowanie suszarki do włosów na przemoknięte ubrania. Jednym zdaniem mówiąc każdy sobie radził jak mógł.

Trochę się rozpisałem, a przecież mamy 29 sierpnia, a ja już dawno wstałem. Oczywiście pokierowałem się do kotłowni i muszę przyznać, że kamień spadł z serca. Trochę wilgoci w butach pozostało jednakże w porównaniu z tym co było pół doby temu, to buty były suchuteńkie. Pozostałe części garderoby również wyschły, a do tego tak przyjemnie się nagrzały...

Dla odmiany na dworze było zimno i raczej ponuro. Pogoda chyba znów się nie polepszyła, no ale jedziemy bo co mamy zrobić. Podobno prognozy mimo wszystko na ten dzień były lepsze, choć Rohacze były i tak w chmurach. Na początku doliny Rohackiej zapadła decyzja, że idziemy na Rakoń, zaś potem zdecyduje się co robić dalej. Naturalnie to była decyzja przewodnika. Wynikła ona z tego, że głównym celem wycieczki były właśnie Rohacze. Pierwotny plan wycieczki zakładał, że tego dnia udamy się z powrotem na Smutną Przełęcz i będziemy kontynuować wędrówkę główną granią Tatr w kierunku zachodnim, a więc dalszą częścią pasma Rohaczy. Taki też wariant wybrałem ja oraz m. in. dwie osoby towarzyszące mi dnia poprzedniego i pędziwiatr. Pora więc zacząć, bo jest o czym pisać!

Miejsce: Słowackie Tatry Zachodnie

Cel: Eksplorowanie dalszej części grani Rohaczy

Trasa: Roháčska dolina Bývalá Ťatliakova chata Smutné sedlo (1963 m) Tri Kopy (2136 m) Hrubá kopa (2166 m) Banikov (2178 m) Baníkovské sedlo (2040 m) Spálená dolina Roháčsky vodopád Adamcula Roháčska dolina

Czas przejścia: ponad 8 h + odpoczynki

Pogoda: Mniej wredna = kapryśna -> śnieg + słońce

Widoczność: brak/słaba, miejscami dobra

Po zakomunikowaniu przewodnikowi o wyborze trasy ruszyliśmy żwawym tempem mimo, iż dziś czasu mieliśmy o niebo więcej, gdyż odjazd autokaru zaplanowano na godzinę 18. Tak jak i wczoraj asfalt doprowadził nas do Tatliakovej chaty. Warto wspomnieć, że dziś jest to tylko bufet Rohacki. Kiedyś, nieistniejące dziś schronisko mieściło się na polance niedaleko Stawku Tatliaka. W 1883 r. powstał mały budynek, w którym mogła znaleźć schronienie niewielka grupa turystów, a 50 lat później obok wybudowano drugą chatkę. Prawdziwe schroniska powstało kilka lat później, a inicjatorem jego budowy był Ján Tatliak. Ostateczne otwarcie nastąpiło w 1941 r. Niestety 3 lata później obiekt padł łupem Niemców, którzy spalili go po bitwie na Zwierówce. Po wojnie wzniesiono kolejny obiekt, jednak i on nie przetrwał długo - w 1963 r. spłonął. Ocalał tylko budyneczek gospodarczy, którzy właśnie teraz jest bufetem Rohackim.

1-2) węzeł szlaków przy Bufecie Rohackim, 3) Tatliakowe jezioro

Smutna dolina powitała nas mgłą, w której musieliśmy brnąć. Wkroczyłem w nią jako pierwszy z naszej trójki aby nie marnować czasu. Szedłem tego dnia powoli, odcisk i brak sił doskwierały. Dowodem mojego żółwiego tempa był fakt, iż towarzysze szybko mnie dogonili. Widoków na poprawę nie było żadnych. Mimo wszystko warto tutaj zawitać, gdyż dolina utworzona została w wyniku działań lodowca co oczywiście nikogo nie dziwi, jednakże szczególnie w wyższej części, sprawia niesamowite wrażenie - to skalny świat, wiecznie zacieniony, ukryty przed słońcem za pionowymi ścianami. Niektórzy uważają, że można by ją żywcem przenieść w Tatry Wysokie, gdzie lepiej komponowałaby się z surowym krajobrazem.

Niższa część Doliny Smutnej sprawia już inne wrażenie: dociera tu więcej światła, jest też sporo wilgoci, co spowodowało rozwój bujnych ziołorośli. Jest tam tego mnóstwo,a przedstawicielami są m. in. takie gatunki jak miłosna górska, goryczka, starce, modrzyk górski czy dzwonek wąskolistny.

Biorąc pod uwagę ukształtowanie tego skrawka terenu można jeszcze dodać, że zimy są tu długie i śnieżne, schodzą tu często lawiny, a śnieg utrzymuje się nawet do połowy lipca. Z tego powodu niegdyś bywało tu wielu narciarzy wysokogórskich.

1-3) w smutnej Smutnej Dolinie...

Co ciekawe przez długie lata ta dolina nie miała swojej osobnej nazwy. Funkcjonowały po prostu jako całość/przedłużenie Rohackiej Doliny, tylko czasem nazywano ją np. "Zacienienie". Obecną, dość specyficzną nazwę zawdzięczamy Tadeuszowi Zwolińskiemu, który spopularyzował ją w 1937 roku. Kto raz w słoneczny dzień wkroczy w ten opustoszały, skalisty teren i pogrąży się w jego cieniu, zrozumie od razu trafność pomysłu T. Zwolińskiego.

Między tymi dwiema różnymi częściami Smutnej Doliny następuje rozgałęzienie szlaków. Niebieskie znaki prowadzą na przełęcz, zaś zielone w kierunku Rohackich Stawów, które są po prostu bajeczne. Co prawda czas nie pozwalał na to aby przyjrzeć się im z bliska, jednak przez większą część późniejszej drogi mogliśmy je podziwiać z góry. To wyjątkowej urody skupisko polodowcowych jeziorek położonych na unikalnych tarasach u stóp Rohaczy i Trzech Kop. Jest ich w sumie pięć, a najciekawszy wydaje się być Niżni Staw Rohacki, zwany też Wielkim, nad którym mieści się schron Horskiej Służby. Co ciekawe, ten zbiornik, XIX-wieczni turyści nazywali nawet Orawskim Morskim Okiem. Stawy rzeczywiście przyciągają, dla turystów przygotowano ścieżkę dydaktyczną z ławkami, stołami oraz wiele tablic informacyjnych. Podkreślić trzeba też bujną florę, która chroniona jest ścisłym rezerwatem. Trzeba tam koniecznie zajrzeć!

Przy wspomnianym rozgałęzieniu zatrzymałem się na chwilkę. Było zimno, gdyż po ledwie kilkudziesięciu sekundach poczułem ziąb. Stanie nie miało sensu, ruszyłem więc dalej Smutną Doliną pogrążoną we mgle. Szedłem wtedy chyba jeszcze wolniej, gdyż minęło mniej kilku turystów. Do przełęczy dotarłem po niemal 2 h licząc od bufetu. Dopiero teraz ujrzałem jak skalista droga prowadzi stąd na Rohacza Płaczliwego. Nastąpiło tutaj też małe zaskoczenie, gdyż mgła tak jakby zelżała. Mogliśmy zobaczyć dolinę opadającą z przełęczy na południe.

1) Smutna Przełęcz, 2-4) widoki rozciągające się z przełęczy; poprzez 2 i 4 widać poprawę aury

Po niecałej dobie powróciliśmy na główną grań Tatr. Nie wiedzieliśmy co dziś nas spotka. Czy szlak będzie trudniejszy niż wczoraj. W każdym razie pogoda widocznie się poprawiała. Zza mgieł wyłonił się potężny Baraniec mający prawie 2200 metrów. Pierwszym graniowym etapem były Trzy Kopy. Zanim do niego doszliśmy, widok kozicy umilił nam dzień. A właściwie dlaczego Trzy Kopy? Otóż możemy sobie wyobrazić trzy stogi siana stojące w rządku blisko siebie. My musimy je pokonać: wspiąć się na pierwszy, potem zejść na dół, i wejść na drugi itd. Teraz było podobnie. Małe przełęcze między kopami stromo opadały w dół. Było to bardzo ciekawe.

1) kozica tatrzańska

Gdy zdobyliśmy pierwszą kopę, stała się rzecz niesłychana. Słońce do nas zaświeciło, a w dole silnym, soczystym niebieskim kolorem mieniły się Stawy Rohackie. Wspaniały był to zaprawdę widok. Usiediśmy na kopie i rozkoszowaliśmy się aurą. W końcu było tak jak powinno być. Pejzaże dopełniała oszroniona trawa. Bajkowa panorama składała się więc z wielu kolorów, które przede wszystkim były soczyste, pełne magii, czysta kwintesencja, w której można się zakochać.


Droga między kopami w kilku miejscach ubezpieczona jest łańcuchami, które po stronie słowackiej są koszmarne. Długie, wąskie i chwiejne. Jest to jedyna rzecz, biorąc pod uwagę górskie sprawy, w której Słowacy są gorsi od Polaków. Lepiej i wygodniej było wspinać się bądź schodzić bez używania łańcuchów. W sumie to dobrze, chciałbym nabierać jak najwięcej doświadczenia.


Niestety Trzy Kopy spowiła mgła, zrobiło się tak jak na początku. Ewidentnie pogoda była bardzo kapryśna toteż liczyliśmy na szybką zmianę. Tymczasem za nami szli starsi turyści. Oczywiście nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że posługiwali się oni językiem angielskim.


Minęliśmy Trzy Kopy, na których znajduje się kilka niebezpiecznych i eksponowanych momentów - trzeba uważać. Teraz czas przyszedł na łatwiejszy odcinek trasy bowiem Hruba Kopa, mimo że wyższa to bardziej zaokrąglona. Nazwa góry pochodzi od tego, że jest masywna w porównaniu np. z sąsiednimi Trzema Kopami. Na jej szczycie przyszło kolejne zaskoczenie. Zaczął prószyć śnieg, który w połączeniu z porywistym wiatrem dał obraz prawdziwej zawiei. Pod koniec sierpnia było to niesamowite uczucie. Śnieżek padał dobrych 10 minut zaś po następnym kwadransie nie było już po nim śladu.


Przy zejściu z Hrubej Kopy pogoda znów zaczęła się poprawiać. Teraz było jeszcze więcej błękitnego nieba i białych chmurek. Podniebne pejzaże urzekały. Mgła odeszła sobie na chwilkę dzięki czemu ujrzeliśmy ostatnie etap naszej graniowej wycieczki a mianowicie Banówkę zwaną też czasem Banikowem Wierch. Jest to szczyt zupełnie inny od Hrubej Kopy. Im byliśmy bliżej Banówki, tym bardziej przypominała ona Świnicę. Postrzępione granie zapowiadały ekscytującą walkę o przetrwanie, jednak wybiegając w przyszłość nie sądziłem, że aż tak ekscytującą...

 
Trzeba to sobie powiedzieć wprost. Banówka jest bardzo trudnym szczytem. Z pewnością bardziej wymagająca od Rysów czy Kościelca. Dlaczego? Niemalże godzinę idzie się postrzępioną granią, w wielu momentach na skraju życia i śmierci obok przepaści czających się z obu stron, bez łańcuchów i jakichkolwiek innych ułatwień. Naprawdę nie piszę tego po to aby się dowartościować, lecz naprawdę grań ta jest przeznaczona tylko dla osób o mocnej psychice, które nie będą bać się zawiśnięcia nad przepaścią. Serce bije na tym szlaku o wiele mocniej niż zazwyczaj. Kto by pomyślał, że coś takiego można znaleźć w Tatrach Zachodnich.


Dla mnie problem pojawił się już przy wejściu na początek grani. Strome i gładkie skały uniemożliwiały stabilne ułożenie stóp. Po kilku nieudanych próbach, zarzuciłem na górę plecak i jakimś cudem się wspiąłem. Od tej pory o trawce można było zapomnieć. rozpoczęły się już tylko skały i walka o życie. Pogoda chyba chciała zafundować nam prawdziwy horror, gdyż chmury znów powróciły okrywając tę wędrówkę swymi ramionami. Aura składała się właściwie tylko z dwóch rzeczy. Były to skały (granie) oraz istna nicość. Widoczność spadła do kilku metrów.


Na takich odcinkach trzeba bardzo uważać. Pamiętam też, że mimo, iż szlak prowadzi granią, to na początku tego odcinka trasy, biegnie niby ścieżka usytuowana kilka dobrych metrów. Mimo wszystko nie ma tu poukładanych kamieni jak na innych szlakach. Trzeba skrupulatnie spoglądać na skały w poszukiwaniu znaków. To one wskazywały nam drogę. Szlak ten wzbudzał we mnie co najmniej zdziwienie. Czymś takim jeszcze nie szedłem. Ekspozycja totalna. Gdyby nie chmury to po swoich bokach widziałbym przepaście.

Trochę tym szliśmy, aż w końcu dotarliśmy do bardzo ciekawego momentu. Trzeba wejść na skałę, która za grzbietem opada stromo w dół. Posłużę się tutaj znowu znaczkami:  /^- , gdzie  " - " jest skałą doprowadzająca do tego punktu, " ^ " to wierzchołek grani, a " / " to strome opadające zbocze skały. No więc jak to przejść skoro nie ma jak dalej iść? Tymczasem przed oczyma widzimy znaki. Trzeba było ten punkt rozgryźć.


Poszedłem na pierwszy ogień. Sięgnąłem rękami do wierzchołka tej skały, podciągnąłem się i wylądowałem brzuchem na ' ^ '. Musiałem uważać, aby nie przechylić się na jedną ze stron. ' / ' była gładka, nie było gdzie postawić stopy. Zacząłem się więc delikatnie obracać, głową do ' - ', a nogami do ' / '. Byłem teraz kreską poziomą nad ' ^ '. Nogi zaczęły przechylać się w dół, całe moje ciało zaczęło się zsuwać. Dłońmi złapałem się za ' ^ '. W jakiej teraz pozycji byłem? Można by rzec, że swobodny zwis. Co było dalej? Jakimś cudem pół jednej nogi znalazło podparcie. Zauważyłem też, że będę mógł się złapać za postrzępione granie jednak aby to zrobić musiałem posunąć się w kierunku przepaści.

Wszystkie te tak szczegółowo opisywane chwile trwały ledwie kilka minut, jednak adrenaliny przyniosły one za cały rok. Złapałem się dłonią za postrzępioną grań, a drugą dłonią za drugą grań. Teraz wisiałem w bardzo przyjemnej pozycji. Przed moim oczyma zamglona, ale jednak kilkusetmetrowa przepaść, zaś za moim plecami kolejna przepaść - tym razem kilkunastometrowa. Zwis zakończył się ułożeniem lewej nogi na pewnym gruncie, doprowadziłem tam resztę ciała. Ten punkt był więc już za mną. Teraz tylko pozostało asekurować pozostałych.

Dopiero tuż przed szczytem pojawia się kilka znowu długich i trudnych w obsłudze łańcuchów. Nie pamiętam już, żeby któryś z nich sprawił tak wiele trudności jak wyżej opisywana chwila. Po niewątpliwe zażartym boju dotarliśmy do wierzchołka góry, a tam zastaliśmy kolejny ciekawy widok. Zaszronione i oblodzone tablice informacyjne. Widać, że nocą mrozik trzymał.


To było cudowne, przeżyliśmy. Szkoda tylko, że nie mogliśmy rozkoszować się widokami. Co ciekawe na Banówce łapie polski zasięg, toteż chcieliśmy zadzwonić do przewodnika aby dać mu znak (prze)życia. On dobrze wiedział co przeszliśmy, gdyż bliżej nieokreślone tygodnie temu, szedł tą trasą. Warto dodać, że nazwa szczytu ma swój źródłosłów w słowackim baňa tj. kopalnia oraz banik tj. górnik. Nie jest to związek przypadkowy, gdyż u stóp Banikova w XVIII wieku wydobywano rudy żelaza.


Na Banówce nie zasiedzieliśmy długo. Po 20 minutach byliśmy już ponad 100 metrów niżej na Banikowskiej przełęczy. Tam z kolei zostaliśmy już dobre pół godziny, gdyż chmury postanowiły nam dać chwile wytchnienia. Zaczęło się więc rozpogadzać. Z ciekawostek mogę wspomnieć, że mimo, iż jak widać przełęcz ta nie należy do najniższych to jednak prowadził tędy dawny szlak z Orawy do Liptowa.


Po przejściu tych grani poczułem się o wiele lepiej, tak jakby dzisiejsza trasa mnie naładowała - w sumie to właśnie tak powinno być. Grań Banówki zabrała nam sporo czasu toteż musieliśmy już schodzić Spaloną Doliną. Wielka szkoda, gdyż miałem wielką ochotę udać się z przełęczy na pobliską Pacholę (2167 m), tym bardziej, że naprawdę zaczęło się wypogadzać. Schodząc doliną, spowalniałem jak tylko mogłem, zza chmur zaczęło wyłaniać się coraz więcej Tatr Zachodnich. Były to kolejne niesamowite widoki. Przed nami długa Dolina Rohacka, za nią Zabrat z Rakoniem, Wołowiec, z tyłu Grześ i wiele innych. Patrząc w lewo podziwiać można było dalszą część głównej grani Tatr w postaci szczytu o nazwie Spalona (2083 m), nawet Banówka wyłaniała się spod warstwy chmur. Trochę żałowałem, że nie zaczęliśmy wyprawy tej godzinki później. Z każdą minutą błękit stanowił coraz większy procent nieba.


Tym razem mijaliśmy Rohackie Stawki od drugiej strony. Cała nasza trasa była więc obwódką wokół tych morskich oczek. W pewnej chwili na szlaku dostrzegliśmy kamień z napisem WC oraz strzałką. Rzeczywiście obok znajdowała się gęstwina kosówki. Przyznam się szczerze, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
2 i 6) grań Banówki, 5) widok ze Spalonej Doliny - na ost. planie Wołowiec, 7) szlak prowadzący do Rohackich Stawków

Z kolei na dole czekała na nas jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie Rohacki Wodospad mający aż 23 metry wysokości. W końcu dotarliśmy do Doliny Rohackiej. Dopiero pod koniec trzeciego dnia mogliśmy zobaczyć z jej dna okalające ją szczyty. Wyraźnie było widać Trzy Kopy oraz Hrubą Kopę, Rohacze również prezentowały się dumnie. Pogoda zaczęła się poprawiać akurat wtedy kiedy musieliśmy już wracać. Los okazał się złośliwy.






Choć serce i rozum chciały zostać, to i tak musieliśmy wsiąść do autokaru. Jeszcze w okolicach Chyżnego otworzyła się panorama Tatr Zachodnich - nareszcie pogodnych.


Od dnia 29 sierpnia 2010 roku minęło już prawie pół roku*. Cóż mogę jeszcze dodać? Koniecznie muszę tam wrócić. Podkreślam to zwłaszcza teraz, kiedy zima za oknem i w domu trzeba siedzieć. Przez to wszystko dusza bardzo tęskni do tych wspaniałych przeżyć. "Powrót do nich" był dla mnie odskocznią od trudów codziennego życia...

Tym samym zakończyły się moje wakacje w roku 2010 r., które pod wieloma względami były najlepsze w moim życiu. Ilość wypraw i przygód świadczy o tym dobitnie. Nareszcie mogę powiedzieć, że wycisnąłem z wakacji ile tylko się dało. Teraz już pozostaje niecierpliwie oczekiwać na wakacje roku 2011...

*retrospekcja została napisana w styczniu 2011 r.