31 maja 2011

Słowacki Raj klasowo (dzień 2. - Velký Sokol)

Nareszcie się udało!

Cel: Wielki Sokół

Trasa: Dolina Wielkiej Białej Wody wąwóz Veľký Sokol powrót równoległym szlakiem do Doliny Wielkiej Białej Wody

Pogoda: bardzo dobra

Po jakichś czterech godzinach snu wstaliśmy. Aura za oknem była bardzo obiecująca. Teraz więc tylko pozostawało martwić się czy wychowawczyni czegoś znów nie wymyśli. Tym razem na szczęście nie mogła. II wariantem bowiem był wyjazd do basenów termalnych, a prawie nikt strojów kąpielowych nie wziął. Wymówek więc być nie mogło. Po śniadaniu wyruszyliśmy więc w kierunku najdłuższego wąwozu Słowackiego Raju.

Szlak prowadził na razie płaską, kamienistą dróżką. Atrakcje zaczęły się niewiele dalej. Pierwszą z nich była przeprawa przez rzeczkę. Można było to zrobić mostkiem, skokiem albo wejściem na żywioł. Kilka osób z radością chlapało pozostałych uczestników czystą, przejrzystą i nieskazitelną wodą. Biorąc pod uwagę temperaturę był to w miarę przyjemny prysznic.


Na razie szlak przeskakiwał z jednej strony rzeczki na drugą. Wody w butach trudno więc było uniknąć. Przez to wszystko szlak wyzwalał dodatkową adrenalinę. Był to niewątpliwie tor przeszkód do którego w dalszej części dołączyło przeskakiwanie kłód, klamry, drabinki i łańcuchy. Wszystko to bardzo podobało się klasie. Można powiedzieć emocje i zabawa na całego.

Idący w czubie grupy musieli też co chwilę czekać gdyż na końcu wlokła się wychowawczyni. Dla mnie też dodatkową frajdę sprawiło prowadzenie kilkuosobowej grupy po tym wąwozie, gdyż przodownik szedł na jednym z dalszych miejsc. Sam padłem też ofiarą Wielkiego Sokoła. W pewnej chwili noga zjechała mi ze śliskiej wody i prawie po łydkę wpadła do wody.

Oczywiście największe podniecenie panowało podczas pokonywania aż kilkunastometrowej drabiny wzdłuż sporej wielkości wodospadu. Wszyscy bardzo się cieszyli, że mogli zaliczyć tak interesujący szlak. Nawet mokre buty nie mogły popsuć nastroju.

Na końcu wąwozu czekała na nas duża polana, gdzie wszyscy siedliśmy i w większości po zdjęciu butów cieszyliśmy się promieniami słonecznymi. Powrót odbył się za to z burzą w tle. Grzmiało i grzmiało jednakże kropić zaczęło dopiero po naszym zejściu gdy byliśmy już w autokarze. Gdy po pokonaniu kilku kilometrów byliśmy już w ośrodku, okazało się, że tam lało już naprawdę konkretnie. Mieliśmy więc sporo szczęścia. Na całe szczęście wieczór był już słoneczny tak więc każdy mógł się cieszyć atrakcjami znajdującymi się przed ośrodkiem.

A żeby nie było tak słodko to przytoczę tylko jedno zdarzenie. Otóż pierwszego dnia dość wcześnie wstawiliśmy w ośrodku toteż przodownik oraz 2 opiekunów (bez wychowawczyni) udało się do Przełomu Hornadu, którego ujście znajdowało się tylko kilkaset metrów od pensjonatu. Cała trójka wróciła po ok. 2 godzinach. Oczywiście wtedy opiekunowie mówili, że Przełom byłby za trudny, że platformy za wąskie i ogólnie jeszcze same pierdoły. Natomiast po przejściu Wielkiego Sokoła, w trakcie powrotu, opiekunka wprost powiedziała, że dla niej Przełom Hornadu w porównaniu z Sokołem to był pikuś. Gdy siedząc z przodu to usłyszałem, coś się we mnie zagotowało. Może gdyby nie jechali za darmo to zrozumieliby, że nie przyjechaliśmy tutaj „niczego nie przejść”…

Wieczorem zaś nastąpił konkurs wiedzy o Słowackim Raju, w którym miałem przyjemność być sekretarzem i skrupulatnie zapisywać punkty. Zabawa bardzo fajna.

30 maja 2011

Słowacki Raj klasowo (dzień 1.)

Można by rzec, że była to pod wieloma względami wyjątkowa wycieczka.

Pierwszy i prawdopodobnie jedyny dłuższy wyjazd mojej klasy w całej liceum.

Całą historię zacznę od tego, że i tak należy się cieszyć, że coś takiego miało miejsce. Wiele miesięcy temu, kiedy padł pomysł wycieczki, wszyscy uczniowie byli chętni oprócz wychowawczyni, która już od samego pomysłu robiła wiele problemów. Oczywiście nie chciała się w to też mieszać dlatego mieliśmy sami znaleźć odpowiednie miejsce na wyjazd. Pomysłów brakowało. Ktoś rzucił Kotlinę Kłodzką, w której już kilka osób było, a ktoś Budapeszt, który kosztował aż 600 zł za jedyne 4 dni. Nic się w tej kwestii nie kleiło.

Na jednej z kolejnych godzin wychowawczych, rzuciłem do kolegi z ławki pytając go o to czy był w Słowackim Raju. Padła odpowiedź twierdząca. Później powiedziałem mu, że chodzi mi po głowie właśnie ten rejon. Naszą rozmowę przyuważyła wychowawczyni, która szybkim tempem zapytała jakie mamy propozycje na wyjazd. Rzuciłem więc hasło o Słowackim Raju i po kilku następnych pytaniach wszyscy wiedzieli już, że tam byłem i że mogę wymyślić trasy zaś organizacją tj. wynajęciem ośrodka i transportem zajmie się mój Klub Turystyki Górskiej "Wierch". Od tego momentu zaczęła się cała karuzela.

Najpierw napisałem program 4-dniowej wycieczki, który w dużym stopniu przypominał oczywiście wyjazd sprzed dwóch lat. Od siebie dodałem kolejny wąwóz oraz Zamek Spiski. Następnie oddział poinformował mnie, że nie będzie problemu z zarezerwowaniem ośrodka i załatwieniem transportu.

Oprócz napisania programu, wskazałem także ośrodek, w którym chciałem abyśmy spali. Był to Ranc Podlesok, znajdujący się jakieś sto metrów od ośrodka dziecięcego Radość, gdzie spałem 2 lata temu. Różnica w standardach była ogromna. Ten drugi zostawmy w niepamięci, natomiast ten pierwszy miał boiska do gry w piłkę nożną, siatkówkę, siatkówkę plażową, badmintona oraz huśtawki, trampolinę, kręgle, a wewnątrz budynku nawet Wi-Fi! Oczywiście miało to swoją cenę. Uznałem, że skoro ma być to jedyny wyjazd to warto zapłacić trochę więcej i cieszyć się niemalże luksusem.

W następnych tygodniach przyniosłem do klasy laptopa i wspólnie ze zdjęciami opowiadałem o programie wycieczki i jego atrakcjach, a także ośrodku. Dodam tylko, że pośród zdjęć usunięte zostały na prośbę klasy wszelkie drabiny aby nie odstraszyć wychowawczyni. Prezentacja się udała i wszyscy wyrazili akceptację.

Później zaś zbierałem pieniążki, prawie 400 zł od każdego. Jako łącznik między szkołą a oddziałem PTTK musiałem często między nimi krążyć. Wyjazd szkolny charakteryzuje się sporą ilością papierkowej roboty. Kuratorium niestety wymaga...

Kolejną kwestią był przodownik, którego załatwił mi prezes. Spotkałem się z nim i wspólnie omówiliśmy program. Zakończyło się to akceptacją, zaś 13 maja w trakcie zebrania, przodownik przyszedł do nas do szkoły i opowiedział rodzicom co takiego warto wziąć na wyjazd.

Wyjazd zbliżał się więc wielkimi krokami, a wszystko szło w dobrym kierunku. Aż tu nagle na kilka dni przed wycieczką na lekcje wpadła dyrektorka dopytując się gdzie jedziemy. Skutkowało to moją wizytą w jej gabinecie. Rozmowa nie była zbyt ciekawa, gdyż uczestniczyła w niej także wychowawczyni, a ponadto do dyrektorki nic nie docierało. Absurdem zaś jej fakt, jak do tego wszystkiego doszło.

Otóż dnia poprzedniego do dyrektorki wpłynął program wycieczki. W tamtej chwili obecny był też zastępca dyrektorki, który był w Słowackim Raju. Zaczął opowiadać dyrektorce, że tamtejsze szlaki są przeraźliwie trudne i on ledwo dał sobie z nimi radę. Pomijam fakt, że zastępca jest pod sześćdziesiątkę i kuriozum jest porównywanie się do możliwości osiemnastolatków.

Wróćmy jednak do rozmowy z dyrektorką, która porównywała Słowacki Raj do Kasprowego Wierchu – kolejny absurd! Mówiłem jej chyba ze trzy razy, że Słowacki Raj to nie są nawet góry! Przypominam, że jest to ledwie płaskowyż. Oczywiście nic nie docierało. Cały nasz wyjazd został zagrożony w ciągu jednej chwili. Naturalne jest też to, że wychowawczyni we wszystkim popierała dyrektorkę. W sumie nie ma się co dziwić, pracodawca to pracodawca.

Faktem jednak stała się improwizacja. Zostałem zmuszony do skorygowania programu. Polegało to na tym, że musiałem dopisać inne warianty spędzenia dnia. W gruncie rzeczy opierało się to na psychozie łańcuchowej, w którą wpadło grono pedagogiczne. Warianty musiały być pozbawione łańcuchów. Broń Boże od łańcuchów! To największe zło tego świata!

Oczywiście nikt nie pomyślał, że wszelkie sztuczne ułatwienia są po to aby szło się łatwiej i bezpieczniej. Niestety tak to jest jak ludzie nie mający pojęcia o sprawie pchają się w nieswoje sprawy.

Napisałem ten nowy program, klasa nie przyjęła go entuzjastycznie. Oczywiście pierwotne założenia zostały, jednakże psychoza dążyła ewidentnie w kierunku zepsucia nam wyjazdu.

Nastał ten dzień…

Miejsce: Słowacki Raj

Pierwotny cel: Przełom Hornadu

Zrealizowana trasa: Čingov (parking) Čertova sihoť (822 m) Kláštorisko Podlesok

Pogoda: bardzo dobra

Widoczność: bardzo dobra

W tym miejscu nastąpi ciąg dalszy narzekań.

Gdy kierowałem się rano na jedno z tylnych miejsc w autokarze, zostałem poproszony przez przodownika o to aby siąść razem z nim w pierwszym rzędzie. Poczułem się wtedy bardzo przyjemnie. No cóż, nie da się ukryć, że tej wyprawy nie da się porównać z naszymi klasowymi tatrzańskimi eskapadami. Wszystko było zrobione tak profesjonalnie.

Niestety zaraz po zajęciu miejsca i wyruszeniu, podeszła do nas wychowawczyni mówiąc, że ona reflektuje na II wariant z powodu problemów żołądkowych. W skrócie mówiąc pierwotnym planem było przejście Przełomu Hornadu zaś II wariantem był nudny szlak równoległy prowadzący grzbietem.

Nawet w trakcie postoju w Nowym Targu kilka osób poprosiło przodownika aby nie słuchał wychowawczyni. Niestety, nic się nie dało się zrobić. Wiadomo kto jest zleceniodawcą, a przodownik wykonuje tylko usługi…

W autokarze nawet próbowaliśmy z przodownikiem po rozłożeniu mapy kombinować aby przejść choć maleńki fragment przełomu. Szlaków tam jest sporo więc wariantów można było wybrać kilka. Niestety wszelkie próby uatrakcyjnienia dnia spełzły na niczym. Wiadomo kto tego zabronił.

Pogoda była wspaniała, ciepło i ani kropli deszczu na horyzoncie. Mimo to stała się rzecz straszna. Nasz plan dnia został zmieniony przez jedną osobę, która w dodatku nawet nie zapytała się nas o zdanie. Jak dla mnie był to skandal i raczej dzień miałem już zepsuty na dobre, a przecież niemal wszyscy tak bardzo czekali na Przełom Hornadu…

Na pocieszenie pozostawały fenomenalne widoki Tatr z okien autobusu podczas jazdy przez Słowację.

Piękny dzień, którym powinienem się rozkoszować przemienił się w udrękę. Wybierając Przełom Hornadu szlibyśmy cały czas na poziom rzeki tj. po w miarę płaskim terenie. Natomiast nasza zrealizowana trasa prowadziła przez pierwszą godzinę cały czas pod górę czyli wybraliśmy szlak nudniejszy i bardziej męczący. Oczywiście wiadomo komu mogę za to podziękować…

Postoje nastąpiły tuż pod szczytem, gdzie rozpościerał się ładny widok na fragment Niżnych Tatr oraz przy schronisku w Klasztorisku. Tak jak przed dwoma laty i dziś wspaniale z niego było widać słowackie Tatry Wysokie z Gerlachem na czele. Z wielkiej polany przed budynkiem wszyscy chętnie korzystali grzejąc się w Słońcu. Kto chciał mógł też podejść do ruin ponad 700-letniego klasztoru.

1-3) pejzaże ze szczytu o nazwie Čertova sihoť, 6) Kláštorisko, 9-13) ruiny klaszotru, 15) widok na Tatry spod Kláštoriska

Stąd do ośrodka pozostawała już tylko godzinka w dół nudną ścieżką pośród lasu zamiast przepięknym Hornadem i ciekawym szlakiem. Aż smutno mi się robi, gdy to piszę. Cały mój ból polegał na tym, że wiedziałem co tak naprawdę klasa traci dlatego też było mi ich po prostu żal. Oni sami bardziej zadowoleni ode mnie, bo pogoda i towarzystwo, wiadomo o co chodzi. Wszystko jednak przez to, że nie poznali Przełomu Hornadu.

W ośrodku byliśmy bardzo wcześnie, pozostawało praktycznie ok. 5 h dnia. Po zakwaterowaniu zaczęliśmy się cieszyć jego urokami. Atrakcji – o których już pisałem – było mnóstwo. Każdy znalazł coś dla siebie. Popołudnie mijało w miarę szybko. Nawet po kolacji sporo osób jeszcze wychodziło poza ośrodek.

Myślę, że rejony zachodu Słońca były dopiero „środkiem dnia”. To co działo się później zapamiętam na długo. Naturalnie nie będę tego opisywał, bo wiadomo jakimi prawami rządzą się wycieczki szkolne. Zdradzę tylko, że w pokera wygrałem 6€, a zasnąłem chyba koło drugiej.

Mimo wszystko nie ma co ukrywać, że pierwszy dzień został zmarnowany.

O wydarzeniach dnia drugiego klasowej wycieczki, szerzej tutaj --> Słowacki Raj (Veľký Sokol - dzień 2.) 

28 maja 2011

Beskid Makowski (Zembalowa + Kotoń)

Masakra... Coś myślę, że to będzie najkrócej pisana notka w historii bloga...

Trasa: Lubień Zembalowa (859 m) Tokarnia Kotoń (858 m) Pcim

Cel: jak okazało się na miejscu - przetrwać...

Pogoda: katastrofalna

Widoczność: brak

W sumie to nie ma o czym pisać. Od początku dnia nie padało lecz lało. Nie było mowy o żadnej kaszce, bo każda kropla była duża i gruba.

W Lubniu sytuacja niestety nie była lepsza. Co do widoków to oba główne szczyty są zalesione, toteż w ogóle nie było czego podziwiać. Tylko pod Zembalową i tuż przed Pcimiem widać było dolinę rzeki Raby.

Ponadto mnóstwo błota, fatalny stan szlaku i zniszczone nowe buty, w których chodzę dopiero od wiosny.

Jedyną atrakcją była własnoręcznie wykonana droga krzyżowa tuż przy Tokarni. Powstały tam prawdziwe dróżki, z wieloma kaplicami, rzeźbami, figurami itp. Ktoś musiał się przy tym bardzo napracować. Nie da się jednak ukryć, że robi to wszystko ładne wrażenie.


Podczas tej wycieczki czułem się całkiem nieźle toteż wyprułem do przodu przemierzając całą trasę wyliczoną na aż 34 pkt GOT. Później w autokarze okazało się, że całą trasę przemierzyło zaledwie 7 osób. Reszta będąc w Tokarni zadzwoniła po autokar aby po nich przyjechał. Szkoda, że mnie wtedy tam nie było. Największa ulewa była właśnie na Kotoniu. Schodząc z niego miałem wodę w butach. Wchodząc z kolei do autokaru szybko zdjąłem kurtkę, spodnie i buty jadąc do Krakowa w samej bieliźnie i podkoszulku.

Uczucia były więc bardzo mieszane. No cóż, w górach trzeba być twardym i przetrwać wszystko. Doświadczenia na przyszłość bezcenne. Na koniec jedno jedyne zdjęcie.

Do zobaczenia w górach!

21 maja 2011

Beskid Śląski (Soszów + Stożek + Kiczory)

Druga odsłona naszego klubowego cyklu mająca na celu przejście całego Głównego Szlaku Beskidzkiego.

Trasa: Wisła Jawornik Przełęcz Beskidek Soszów Mały (762 m) Soszów Wielki (885 m) Mały Stożek Wielki Stożek (978 m) Schronisko PTTK na Stożku Kiczory (989 m) Przełęcz Kubalonka

Pogoda: wiosenno-burzowa

Widoczność: dobra

Zanim o wydarzeniach z trasy, wspomnę krótko o nowości wydawniczej Compass-u. Otóż na rynku pojawił się "mapoprzewodnik" po Głównym Szlaku Beskidzkim. Jest to książeczka, a w niej zawarte 28 mapy wraz z tekstem opisującym atrakcje itp. Ponadto znajdziemy też adresy i telefony noclegów, a także czasy przejść, kilometraże oraz profil trasy i przewyższenia. Teraz więc nie trzeba brać już siedmiu czy ośmiu map, wystarczy przewodnik turystyczny po GSB, który okazyjnie kupiłem za jedyne 20 zł. Compass wydał go więc w idealnym momencie - w sam raz na nasz cykl. Polecam.

Wycieczkę rozpoczęliśmy w Jaworniku, do którego zeszliśmy przed ponad miesiącem. Na przełęczy znaleźliśmy się dosyć szybko. Nadszedł czas kontynuowania spaceru razem z czerwonymi znakami Głównego Szlaku Beskidzkiego.

Pogoda od rana dopisywała. Było niemal bezchmurnie ale... w pewnej chwili zagrzmiało. Popatrzyłem wtedy do góry i ujrzałem właśnie błękit nieba. Później okazało się, że szlak wiódł nas wprost na coraz ciemniejszą chmurę burzową. Szykowało się więc ciekawe popołudnie.


Widoków za to nie brakowało. Roztaczały się one niemal na cały Beskid Śląski. Ogólnie rzecz biorąc trasa jest godna polecenia każdemu. Szeroka, beskidzka ścieżka prowadziła nas przez dwa schroniska. Było więc gdzie odpocząć i ewentualnie kupić coś do picia lub jedzenia. Ponadto liczne polanki dawały piękne panoramy masywu Baraniej Góry oraz Skrzycznego. W zimie natomiast w dolinie Wisły i Ustronia znajdują się liczne wyciągi. Przez cały rok nie można się tutaj nudzić.

4) wierzchołek Soszowa Wielkiego

Kwintesencja atrakcyjności tej trasy została już właściwie opisana w powyższym akapicie. A co tam słychać u burzy? Otóż wszystko rozegrało się bardzo ciekawie. Patrząc na mapę nasza trasa wyglądała jak litera L. O poranku my i burza byliśmy na jej przeciwległych końcach. Natomiast popołudniu sytuacja ta się odwróciła z tym zastrzeżeniem, że burza nas obeszła. Mówię o tym z całą pewnością, gdyż ostatnie kilometry naszej trasy pokonywaliśmy pośród błotka. A co najlepsze, rozpadało się obficie kilka minut po naszym odjeździe z Kubalonki. Tak więc przez całą trasę nie spadł na nas ani gram deszczu mimo, że krążył on po całej okolicy. To się nazywa mieć szczęście.

3) wierzchołek Stożka Wielkiego, 7) widok sprzed Schroniska, 9-13) widoki z okolic Kiczor

Inną atrakcją tej części GSB były wychodnie skalne zbudowane z gruboziarnistego piaskowca istebniańskiego - do obejrzenia w poniższych zdjęciach. Podsumowując wycieczka bardzo się udała. Było w niej wszystko czego potrzeba. Widoki, słońce, polany, schroniska, satysfakcja ze zdobycia szczytów. Po prostu czego chcieć więcej?

4) boisko na Euro 2012, 12) Przełęcz Kubalonka