27 października 2012

Beskid Niski (Przełęcz Małastowska + Wołowiec)

Beskid Niski - jedno z kilku pasm górskich wypełniających szczelnie południowe krańce Polski. Czy jednak fakt, że jest to najniższy z Beskidów upoważnia Nas do pomijania tego rejonu? Czy Niski znaczny gorszy, mniej atrakcyjny? Kto szuka łatwej wymówki byle tylko jechać w Tatry z pewnością odpowie twierdząco. Tymczasem Beskid Niski posiada unikalne walory, których nie znajdziemy nigdzie indziej (nawet w Tatrach). Ot, setki kilometrów szlaków, na których nieraz ciężko o spotkanie innego turysty. Cisza i spokój - jakże blado więc wypada przy tym Morskie Oko bądź Kasprowy Wierch. Beskid Niski kryje w sobie również Łemkowszczyznę. To nie tylko nazwa regionu etnograficznego ale przede wszystkim żywa historia tysięcy ludzi, o których dziś świadczą choćby bezludne doliny tętniące niegdyś życiem. To również szereg wydarzeń, które bezpowrotnie zmieniły te okolice: kilkadziesiąt cmentarzy kryjących w sobie ciała pomordowanych żołnierzy z czasów I wojny światowej, bolesne wysiedlenia mające miejsce w latach czterdziestych aż wreszcie niezwykle trudna droga powrotów Łemków do ziemi, która przypisana była im od wieków. Wspomnieć należy też o wspaniałym dziedzictwie. Niemal w każdej wsi napotkać możemy śliczne, drewniane cerkiewki wraz z kamiennymi kapliczkami bądź krzyżami. Wreszcie przyroda, która - stosunkowo - jak nigdzie indziej nie została jeszcze przetworzona przez człowieka. Nie znajdziemy tu groma wyciągów narciarskich bądź pięciogwiazdkowych hoteli lecz ocean bukowych kniei tudzież bezkres dolinnych łąk. Beskid Niski skrywa więc w sobie mnóstwo urokliwych i nasiąkniętych historią zakamarków. Niech ta wycieczka będzie próbą ich odkrycia...

A co dziś mieliśmy w planie? Przede wszystkim kontynuowanie odkrywania na raty walorów Głównego Szlaku Beskidzkiego. Pamiętam jak osobiście uczestniczyłem w pierwszej wyprawie z tego cyklu wiosną 2011 r. kiedy to wyruszając z Ustronia szczytowaliśmy na Równicy oraz Czantorii w Beskidzie Śląskim. Idea ta przypadła do gustu wielu turystom przez co na kolejne beskidzkie wypady autokar zabierał zawsze maksymalną ilość uczestników. Od tego czasu minęło kilkanaście miesięcy, w trakcie których przemierzony został Beskid Śląski, Żywiecki, Sądecki oraz Gorce. Dzisiejsza wycieczka w Beskid Niski była już piętnastą odsłoną zdobywania odznaki GSB. Jaka szkoda, że mogłem uczestniczyć tylko w kilku z nich...

Zanim jednak autokar dotarł do Zdyni, nastąpił postój na Przełęczy Małastowskiej. Nieprzypadkowo, bowiem skrywa ona jeden z lepiej zachowanych cmentarzy, na których są pochowani żołnierze z okresu I wojny światowej.
Przełęcz Małastowska (604 m n.p.m.) znajduje się w masywie Magury Małastowskiej w Beskidzie Niskim. Prowadzi przez nią droga wojewódzka nr 977 z Gorlic do przejścia granicznego w Koniecznej. Na przełęczy znajduje się cmentarz wojenny nr 60 z czasów I wojny światowej zaprojektowany przez Dušana Jurkoviča, na którym spoczywa 174 żołnierzy armii austro-węgierskiej (wśród nich wielu pochodzenia polskiego), z czego aż 36 jest niezidentyfikowanych. Spośród grobów szczególnie wyróżnia się nagrobek z drewnianą macewą, pod którym pochowany jest Mendel Brod z 4. Batalionu Strzelców Polowych. Nekropolia wykonana została na planie dwunastoboku, ogrodzonego za pomocą potężnych drewnianych bali przykrytych daszkami, osadzonych na kamiennych podmurówkach. Centralnym elementem cmentarza jest drewniana, zbudowana z grubych bali budowla zwieńczona kompozycją z krzyży. Pośrodku niej umieszczono drewnianą płaskorzeźbę z kopią obrazu Matki Bożej Częstochowskiej autorstwa Adolfa Kašpara, jednego z wybitniejszych czeskich grafików książkowych XX wieku. Na tablicy wypisano inskrypcję w języku niemieckim, którą możemy przetłumaczyć:
"Pomnijcie, wchodząc do tego obejścia, że ziemia setki poległych tu grzebie, co młode życie oddali w potrzebie, byście żyć mogli dzisiaj w blasku szczęścia"
1) autokar zatrzymał się na Przełęczy Małastowskiej abyśmy mogli odkryć cmentarz z I wojny światowej oznaczony numerem 60

2-5) cmentarz wojenny nr 60 znajdujący się na Przełęczy Małastowskiej
2 maja 1915 roku na linii frontu rozciągającej się od Regetowa po ujście Dunajca do Wisły stanęło naprzeciw siebie około 217 tysięcy żołnierzy armii austro-węgierskich i niemieckich oraz 70-80 tysięcy żołnierzy rosyjskich. O godzinie 10. po trwającym od godz. 6 przygotowaniu artyleryjskim wojska państw centralnych ruszyły do natarcia na pozycje rosyjskie. Tak rozpoczęła się bitwa gorlicka, przełomowa dla dziejów wojny na froncie wschodnim. Dała ona początek serii klęsk armii rosyjskiej. W jej wyniku do końca I wojny światowej Rosja nie była w stanie podjąć działań zaczepnych. W bitwie wzięło udział wielu Polaków, którzy zostali wcieleni do armii pruskiej, austro-węgierskiej, a zapewne także do rosyjskiej. Do czasów obecnych, po tych zmaganiach pozostało wzdłuż linii frontu 365 cmentarzy, na których pochowano około 61 000 poległych.
Ów cmentarze rozsiane są na terenie wschodniej Małopolski oraz jej okolicach. Przez lata większość z nekropolii była całkowicie zapomniana przez co ich stan techniczny pozostawia wiele do życzenia. Cmentarz na Przełęczy Małastowskiej jest na całe szczęście wyjątkiem od tej reguły. Można rzec, że uratowała go bliskość szosy. Mogliśmy zatem wkroczyć na cmentarz nie musząc ze smutkiem spoglądać na przewrócone krzyże tudzież nagrobki tak jak to miało miejsce podczas poprzednich wypraw w Beskid Niski. Jak widać po zdjęciach, całość jest ładnie zadbana. Miejsce to posiada więc należny mu szacunek.

przykład dwujęzycznej tablicy z terenu Łemkowszczyzny
Po kilkunastominutowej zadumie powróciliśmy do autokaru. Swoistą ciekawostką okazał się widok dwujęzycznych tablic. Wszystko dlatego, że znajdowaliśmy się u progu wspomnianej już na wstępie Łemkowszczyzny. 7 listopada 2011 roku gmina Uście Gorlickie wprowadziła dwujęzyczne tablice dla 8 łemkowskich wsi. Jedną z nich jest Gładyszów, a także Zdynia, do której właśnie się kierowaliśmy pokonując szereg serpentyn. Kilkanaście minut później byliśmy już na miejscu:

Region: Wschodnie rubieże Małopolski (na zachód od Magurskiego Parku Narodowego)

Pasmo: Beskid Niski (centralna część)

Trasa: Zdynia  Popowe Wierchy (684 m)  skraj wsi Krzywa  wzdłuż potoku Zawoja  Wołowiec (cerkiew)   Bacówka PTTK w Bartnem (655 m)

Długość trasy: 14,1 km

Pogoda: pochmurna

Delikatnie rzecz ujmując, prognozy na ten dzień nie obwieszczały ani słonecznej ani tym bardziej ciepłej aury. Co gorsza, gdyby ufać synoptykom to mieliśmy zostać wręcz przemoczeni do suchej nitki. Z pewną dozą optymizmu przyjęliśmy więc całkowicie zachmurzone niebo, z którego póki co nie spadała żadna kropla deszczu.

Opatuleni czym kto miał rozpoczęliśmy marsz. Początkowo, kilkaset metrów wzdłuż szosy, po których szlak skręcał w prawo zaczynając piąć się na masyw Popowych Wierchów. Nim wkroczyliśmy w obszar zalesiony, mogliśmy podziwiać dolinę rzeki Zdynia zaś gdzieś w oddali - Rotundę, na której ulokowany jest kolejny cmentarz wojenny. 
   
widok ze ścieżki, którą Główny Szlak Beskidzki wspina się na Popowe Wierchy
Miejscami teren dźwigał się ku górze dosyć stromo, toteż większość z Nas poczuła szybkie przegrzanie organizmu. Mimo panującego chłodu, zdjęcie kurtek okazało się prawdziwą ulgą. Popowe Wierchy nie wyróżniają się niczym szczególnym. Nie znajdziemy tu charakterystycznego wierzchołka, na którym moglibyśmy szczytować mając u stóp widoki rozpościerające się na wszystkie strony świata. Docierając w rejon kulminacji Popowych Wierchów, ścieżka uległa wypłaszczeniu przez co nasz marsz zamienił się w lekki spacerek.

gdzieś w masywie Popowych Wierchów
Każdy krok objawiał się charakterystycznym szelestem ogromu opadłych liści i szczerze mówiąc głównie z tego powodu zapamiętam Popowe Wierchy. Ogółem, Beskid Niski trąca lekkim paradoksem, który czyni go pasmem wyjątkowym. Otóż, jeśli chcielibyśmy zachłysnąć się widokami na otaczające górki to najlepszym do tego miejscem będą... doliny, które w przeciwieństwie do zalesionych szczytów są zazwyczaj okraszone hektarami łąk.

Główny Szlak Beskidzki wyprowadził Nas na wygodny, leśny trakt. Mimo komfortu piechurkowania warto zachować tu szczególną ostrożność, bowiem znaki nikną na długości kilkuset metrów o czym informował Nas napis na drzewie.

1-3) Główny Szlak Beskidzki między Popowymi Wierchami a Krzywą
Po pokonaniu tego dystansu szlak ni z gruszki, ni z pietruszki skręca gwałtownie w krzaki, pośród których z trudem odnaleźliśmy słabo rysującą się ścieżkę. Jest to o tyle newralgiczny moment, że idąc w większej grupie i oddając się rozmowom łatwo jest to miejsce całkowicie pominąć idąc dalej wygodnym, leśnym traktem.

ów newralgiczny moment, który bardzo łatwo jest pominąć
Dalej, już bez większych problemów, ciągiem polan zbliżaliśmy się do miejscowości Krzywa. Choć pochmurna aura nie pozwala na dalekie widoki to i tak nie mieliśmy na co narzekać. Liczyła się sama przyjemność z marszu, a ponadto czas umilało Nam stadko pasącego się bydła, które z ciekawością spoglądało na naszą grupę.


1-5) w pobliżu miejscowości Krzywa, Główny Szlak Beskidzki prowadzi turystów ciągiem łąk
Docierając do dna doliny, natrafiliśmy na asfaltową drogę. Okazała się to chwila nietuzinkowa i to co najmniej z kilku powodów. Primo, szlak przecina drogę tuż obok zabytkowej kapliczki pochodzącej z 1900 roku. Secundo, właśnie w tamtej chwili przez gęstą warstwę chmur przebiło się Słońce czego nikt z Nas się nie spodziewał. Tetrio, ujrzeliśmy w oddali najcenniejszy zabytek wsi Krzywa, a więc drewnianą cerkiew p.w. śś. Kosmy i Damiana zbudowaną w 1924 r. na miejscu poprzedniej (z 1854 r.), która spłonęła podczas działań I wojny światowej. Budynek zwieńczony jest trzema ośmiobocznymi kopułami. Obecnie stanowi kościół filialny.

6 października 2012

Beskid Makowski (Lubomir + Łysina + Kamienniki)

Gdybym mógł cofnąć czas, powróciłbym właśnie do tej wycieczki. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego? Dlaczego nie do niebiańskiego tygodnia pośród ukraińskich Karpat czy też wspinaczki ku Rysom w nieskazitelnej pogodzie i widoczności? Choć wspomniane wyprawy były wspaniałe to jednak wędrówka na Lubomir miała w sobie coś czego poprzednie podróże nie posiadały. Jakby to ująć, w moim życiu pojawił się ktoś, kto sprawił, że począłem odczuwać z życia a tym samym z wędrówek jeszcze większą radość. W sumie to nie sądziłem, że coś takiego będzie w ogóle możliwe. Do tej pory odbyłem tak wiele wypraw, gdzie moja dusza cieszyła się pejzażami sam na sam myśląc, że jest to szczyt wolności i uciechy. Myliłem się, bo nagle jedna osoba ku mojemu szczęściu ten pogląd zburzyła. Niech więc będzie to opowieść o radości jaką dają góry, gdy odkrywa się je u boku ukochanej kobiety...

Region: na południowy-wschód od Myślenic

Pasmo: Beskid Makowski/Wyspowy (sprawa sporna)

Trasa: Lipnik - wschodnimi zboczami Lubomira - Kobielnik - Burdelówka  Lubomir (904 m)  Łysina (891 m)  Schronisko PTTK na Kudłaczach (731 m)  Sucha Polana  Kamiennik Południowy (827 m)  Kamiennik Północny (785 m)  Poręba

Dystans: 20 km

Pogoda: wspaniała

Widoczność: bardzo dobra

Bus wysadził Nas gdzieś na skraju Beskidu Makowskiego - nawet sami nie do końca wiedzieliśmy w jakiej miejscowości się znaleźliśmy. Tu, krótka przerwa na pierwszą dygresję. Gdyby nie Justynka to pewnie w życiu bym się w tym zagadkowym miejscu nie znalazł. W pojedynkę ciężej jest znaleźć ten pierwiastek samozaparcia, a nawet gdy już bardzo chcę gdzieś jechać i jestem na to zdecydowany to nagle najtrudniejszą rzeczą okazuje się ruszenie tyłka z własnego łóżka. We dwójkę, nie ma miejsca na takie wymówki, nie mógłbym wszak zawieść najbliższej osoby. Wyłania się więc pierwszy plus jakim było porzucenie lenistwa na rzecz wzmożonej aktywności w celu zaplanowania dnia tak, aby na długo został on w naszych wspomnieniach.

Choć może wydawać się to dziwne, to - kilka dni wcześniej - gdy sprawdzałem zza biurka komputerowego połączenia busowe w rejony pasma Łysiny i Lubomira to czułem przypływ radości. Po prostu czułem, że nie robię już tego wyłącznie dla siebie lecz po to aby ta najbliższa przyszłość przyniosła Nam wiele szczęścia. Gdy więc wszystko było już zaplanowane ruszyliśmy ku Myślenicom, a tam... klops - rozkład z Internetu nie był adekwatny do zastanego na przystanku. W planach chcieliśmy się dostać do Kobielnika, w pobliże Przełęczy Jaworzyce, przez którą przebiega Mały Szlak Beskidzki. Szlak ten w mig doprowadziłby Nas do Lubomira. Czekać na busa ponad godzinę to istna strata czasu, toteż wybraliśmy pierwszy lepszy kurs, zmierzający w interesującym Nas kierunku.

Choć peron przystankowy w Myślenicach to nie beskidzkie bezdroża to jednak sytuacja ta uświadomiła mi, że nawet gdyby coś nieoczekiwanego stało się na górskim szlaku to już nie zostanę z tym sam. We dwójkę wędruje się bowiem raźniej i bezpieczniej i właśnie takie myśli mnie wypełniały podczas jazdy lokalnym busem, w którym uśmiechaliśmy się do siebie radośnie widząc pierwsze beskidzkie pagórki.

Możemy więc wrócić do początku opowieści i odpowiedzieć na pytanie: gdzie w końcu Nas ten bus wysadził? Gdy zostaliśmy ostatnimi pasażerami w pojeździe, kierowca co chwilę pytał Nas czy już wysiadamy zupełnie tak jakby gdzieś się śpieszył. Droga asfaltowa pięła się ku górze i gdy zaczęliśmy górować nad okolicznymi miejscowościami, uznaliśmy, że czas porzucić wygodne siedzenia i potuptać trochę nóżkami.

Niemal od razu po wyjściu zachwyciliśmy się okolicą! Czyściutkie, błękitne niebo a do tego beskidzkie, zalesione kopy tworzyły cudowny pejzaż. W ferworze tych uniesień, zauważyłem znaki zielonego szlaku. Wyciągamy więc mapę i kombinujemy próbując się zlokalizować. To niesamowite, zwykłe otwarcie mapy, a gdy robi się to we dwójkę staje się to takie... ciekawe i emocjonujące. Widok tych piktogramów, plam koloru zielonego i białego stwarza pole do wesołych rozmów i rozważań nad zaplanowaną trasą. Nawet mapa próbowała Nam przekazać, że czeka Nas fantastyczna wędrówka.

Okazało się, że znaleźliśmy się we wsi Lipnik, z której wprost na Lubomir prowadzi wspomniany szlak zielony. Śledząc jego bieg na mapie okazało się, że prowadzi on niemal wyłącznie lasem. Wstępny plan zakładał wędrówkę od Przełęczy Jaworzyce, bowiem Mały Szlak Beskidzki na tym odcinku dostarcza kilka punktów widokowych, które przy takiej aurze mogłyby być szczególnie atrakcyjne. Bez wahania, porzuciliśmy więc zielony szlak i zaczęliśmy trawersować zbocze Lubomira.

1-4) początkowe widoczki
Widoki obejmowały pasmo Cietnia w Beskidzkie Wyspowym, Przełęcz Wierzbanowską oraz Wierzbanowską Górę. Od pierwszego wejrzenia byliśmy nimi zachwyceni!

Zgodnie z mapą i naszą spontaniczną decyzją, kierowaliśmy się z Lipnika wprost na Kobielnik nie do końca wiedząc, że ścieżka, którą podążaliśmy była kiedyś świadkiem wojennych wydarzeń. Gdybyśmy przystanęli i zaczęli dokładnie eksplorować teren, odnaleźlibyśmy ślady okopów. 
Tereny Beskidu Wyspowego i Pogórza Wiśnickiego stały się jesienią i zimą 1914 r. widownią zażartych bojów między armią rosyjską a wojskami państw centralnych. Walki były niezwykle zacięte i krwawe. Żołnierskie męstwo i trudy boju ukazują nam dziś niemi świadkowie historii: okopy, rowy obronne, a nade wszystko cmentarze wojenne, ukryte w górskich bezdrożach. Ten fragment działań I wojny światowej w grudniu 1914 r. na obszarze pomiędzy Rabą a Dunajcem zyskał w historiografii miano operacji łapanowsko-limanowskiej. 
Operacja stanowiła zwrot w kampanii jesienno-zimowej 1914 r. na froncie galicyjskim. Sukces wojsk austro-węgierskich został osiągnięty w trudnych, górskich i zimowych warunkach. Chwalebną rolę odegrały również polskie Legiony.
W objęciach malowniczych widoków, krążąc gdzieś w pobliżu granicy lasu, dotarliśmy do przysiółków Kobielnika. Nie chcąc robić jeszcze większego koła niż teraz, ruszyliśmy wąską drogą asfaltową ku górze, zostawiając definitywnie za sobą Przełęcz Jaworzyce. Uznaliśmy, że do Małego Szlaku Beskidzkiego, a w konsekwencji do Lubomira dojdziemy na skróty poprzez domostwa Burdelówki stanowiącej przysiółek Kobielnika zlokalizowany najbliżej interesującego Nas szczytu.
Jest to miejscowość letniskowa znajdująca się u podnóża Lubomira. Nazwa pochodzi najprawdopodobniej od kobiałek - niewielkich koszyków wyplatanych przez tutejszą ludność. W dolnej części Kobielnika, nieopodal drogi do Wiśniowej za potokiem stoi murowana kapliczka - pamiątka po pladze szarańczy, która nawiedziła tę okolicę w 1749 r.
Asfalt kończył się skupiskiem kilku zabudowań. Nie chcieliśmy budzić nikogo w ten sobotni poranek, toteż zeszliśmy na boczek, na łączkę, za którą już na wyciągnięcie dłoni wznosił się główny grzbiet pasma Lubomira i Łysiny. Dochodzimy do jej skraju, a tam głęboki jar z ledwo widocznym strumykiem. Co gorsza, zbocza tego wąwozu były strasznie strome przez co wdaliśmy się w burzę mózgów nad wyborem dalszej wędrówki. W praktyce czekało Nas tylko kilkadziesiąt kroków (tak to oceniliśmy) "ostrej wspinaczki" w konsekwencji czego postanowiliśmy zaryzykować. Zbocza pokryte były śliskimi, jesiennymi liśćmi. Chwytaliśmy wszelkich gałązek, a nawet korzeni, bowiem nogi samoistnie zsuwały się w dół. Wtem nagle, w jednej chwili, bach! Ląduję na plecach i zsuwam się kilka metrów w dół. Serce stanęło mi w gardle a właściwie to miałem nawet wrażenie, że całkiem ze mnie wyfrunęło. Gdy poziom adrenaliny powrócił do normy zaczęliśmy oceniać straty. Ze mną było nawet nie najgorzej, zresztą cała gra toczyła się raczej o aparat, który w chwili feralnego upadku spoczywał na mych piersiach. Gdyby coś mu się stało to nie miałbym po co do domu wracać. Sprzęt przeżył, uf... Jak widać, w górach nawet kilka metrów drogi może dostarczyć niesamowitych emocji. A żeby nie było tak wesoło, to przed nami rozpościerała się stroma ściana, którą musieliśmy pokonać, bowiem odwrotu żadne z Nas nie przewidywało.

Stromizna była tak spora, że gdyby prowadził nią szlak tatrzański to z pewnością zostałby ubezpieczony klamrami oraz łańcuchami. Tymczasem naszą ostoją bezpieczeństwa były jedynie... delikatne i łatwo łamiące się gałązki. Co gorsza, pokonywane przez Nas zbocze porastały młode drzewka przez co musieliśmy zwracać uwagę, aby nie zagonić się w kozi róg, z którego dalsze wspinanie nie byłoby już możliwe. Przyznam się, że miałem kilka chwil, kiedy czułem, że zaraz spadnę. Toż to nawet na Kościelcu jest łagodniej! Staraliśmy nawzajem sobie pomagać i to było kluczem do przetrwania. Gdy zza krawędzi zbocza dotarły do Nas promienie słonecznie, poczuliśmy, że już blisko i że damy radę! Udało się, przeto w jednej chwili wyszliśmy zza zarośli na asfaltową drogę, którą mogłyby się poruszać matki z wózkami dziecięcymi. Taki tam kontrast w naszej wędrówce. W życiu nie spodziewaliśmy się takich przygód. Cóż, na przyszłość lepiej na dziko nie chodzić. Znakowany szlak zwiastował bezpieczniejszą drogę chociaż z doświadczenia to przecież w górach wszystko się może zdarzyć.

nareszcie na znakowanym czerwono Małym Szlaku Beskidzkim prowadzącym wprost na Lubomira
Niedługo później przy drodze zastaliśmy wiatę turystyczną. Uznaliśmy to za świetną okazję do popasu. Co więcej, obok znajdowało się kilka tablic informacyjnych dotyczących obserwatorium astronomicznego, które wieńczy szczyt Lubomira. O nim, czas jeszcze będzie poopowiadać natomiast teraz zasmakowaliśmy się w puszce pełnej owoców z syropem. W ruch poszedł scyzoryk z widelcem i powolutku znikały kawałki gruszek, moreli, a także bliżej niezidentyfikowanego czerwonego owocu. Nasze żołądki jeszcze chyba przeżywały emocje związane ze wspinaczką, bowiem w pewnej chwili zaprotestowały stawiając zacięty opór czego efektem była niedojedzona zawartość puszki. Mimo niepełnego drugiego śniadania, energii wcale Nam nie brakowało. Pamiętam, że wskutek radości z upływającego dnia miałem ochotę wręcz tańczyć, a już o protestach Justynki, gdy brałem ją na ręce unosząc ku górze - nie wspomnę.

Ruszyliśmy więc w dalszą wędrówkę ciesząc się z otaczającej Nas przyrody. Wtem nadeszła euforia, bowiem po raz pierwszy tego dnia ujrzeliśmy Tatry i to w niemal pełnej krasie! Stanęliśmy jak zahipnotyzowani, bo dla miłośników pejzaży była to nie lada gratka. Co ciekawe, nie obserwowaliśmy Tatr sami, bowiem obok nas skubał sobie trawkę młody konik.

1-4) zachwycające widoki rozpościerające się z czerwonego szlaku prowadzącego na Lubomir
Szeroki trakt wiódł Nas konsekwentnie ku górze. To oznaczało, że z każdą chwilą panorama ulegała poszerzaniu. Było to tym bardziej cenne, że widoków długiej i postrzępionej grani nie zakłócała żadna poważniejsza chmura. Nim definitywnie wkroczyliśmy w teren lasu, mogliśmy się nimi sowicie nacieszyć. 

1-3) grań Tatr stawała się coraz rozleglejsza, 4) nie samymi Tatrami człowiek żyje, beskidzkich wzniesień też nie brakowało
Niegdyś, widząc istne morze szczytów przed sobą, starałem się w myślach odgadywać nazwy obserwowanych wierzchołków. Teraz spotkało mnie kolejne wielkie szczęście, bowiem mogłem to czynić na głos, a ów szczęściem było zainteresowanie Justynki. Opisywałem zmyślnymi epitetami widzianą grań, a me słowa wodziły Jej rozpromieniony wzrok od szczytu do szczytu. W ten sposób odwiedziliśmy choćby Rysy oraz Krywań. Oczy lśniły się Nam przy tym niesamowicie a radość wraz z marzeniami wypełniały nasze podróżnicze duszyczki.