7 sierpnia 2011

Orla Perć (Zawrat - Kozi Wierch - Żleb Kulczyńskiego)

Zapraszam na wędrówkę bezsprzecznie najtrudniejszym szlakiem turystycznym w polskich Tatrach.

Miejsce: Tatry Wysokie

Cel: konsumpcja obiadu --> drugie danie: Orla Perć i pojedynek z najtrudniejszym tworem turystycznym w Polsce

Trasa: Zakopane Kuźnice Kasprowy Wierch (1987 m) Świnica (2301 m) {Zawrat (2158 m) Orla Perć: Mały Kozi Wierch (2228 m) Zmarzła Przełęcz (2126 m) Kozia Przełęcz (2137 m) Kozie Czuby (2239-2263 m) Wyżnia Kozia Przełęcz (2240 m) Kozi Wierch (2291 m) Przełączka nad Buczynową Dolinką (2225 m) Żleb Kulczyńskiego} Kozia Dolinka Zmarzły Staw Czarny Staw Gąsienicowy Hala Gąsienicowa Przełęcz między Kopami (1499 m) Zakopane Kuźnice

Pogoda: łaskawsza

Widoczność: coraz lepsza

W poprzedniej części – po wielu chwilach spędzonych w chmurach – udało nam się dotrzeć do Przełęczy Zawrat. Tam sytuacja zaczęła się poprawiać bowiem pierwsze granie zaczęły wyskakiwać zza obłoków. W moim sercu został wzbudzony istny sztorm nadziei.

Co ciekawe na Zawracie nogę postawili m. in. Stanisław Witkiewicz, Stefan Żeromski, Jan Kasprowicz, Maria Skłodowska-Curie, a nawet Włodzimierz Lenin. Można rzec – tuzy historii, o których naucza się w szkołach do dziś. Chętnie posłuchałbym od nich, jak kiedyś wchodziło się na Zawrat.

Tak jak już wspominałem Zawrat jest początkiem chimerycznej Orlej Perci, bowiem albo pogoda dopisuje i doświadczasz wspaniałej wspinaczki otoczonej cudownymi widokami albo też walczysz o przetrwanie.

1-4) widoki z Zawratu
Początek trasy zapowiada zbliżające się wydarzenia. Tutaj już nie ma łagodnych stoków. Podchodząc pod Mały Kozi Wierch należy wykazać się sprawnością rąk. Nagrodą jest zdobycie pierwszego poważnego szczytu Orlej Perci. Z rejonów Doliny Gąsienicowej, Mały Kozi Wierch wydaje się płaską półką skalną – rzeczywiście miejsca tam było sporo, choć jak się okazało płyta ta była ukośna, a więc zmysł równowagi był tutaj zagrożony. Co najważniejsze, we mgle znajdował się już tylko ten właściwy Kozi Wierch oraz Świnica – reszta grani była nareszcie widoczna. Wpatrując się w te postrzępione grzędy skalne człowiek uświadamia sobie, gdzie tak naprawdę jest i co go czeka.

2) Czarny Staw Gąsienicowy (większy) i Zmarzły Staw Gąsienicowy (mniejszy), 3-4) grań Orlej Perci, 6) panorama widziana z okolic Małego Koziego Wierchu; widoczne 3 kulminacje szczytowe, po lewej Żółta Turnia, w środku Granaty, po prawej Kozi Wierch
Tuż za szczytem szlak przewija się na północną stronę grani, opuszczając się w dół żlebem. To pierwszy poważny punkt, na który należy zwrócić uwagę. Pamiętam jak łańcuch zaplątał mi się pomiędzy nogami. Co więcej po jednej stronie miałem kilkusetmetrową przepaść zaś po drugiej wspomniany żleb. Czułem się jak cyrkowiec na cienkiej linie. Wywrotka oznaczała rychłą wizytę w szpitalu bądź od razu w prosektorium.


W żlebie trzymałem się łańcucha co sił, dalej szlak powrócił na grań i prowadził efektownymi ukośnymi płytami. Przy mokrej skale bardzo łatwo jest wywrócić się i zjechać w dół.

Kolejnym etapem były siodła na Zmarzłej Przełęczy. Tutaj za pomocą klamer i łańcuchów wspinamy się bądź schodzimy. Warto na sekundkę przystanąć aby podziwiać imponujące, południowe ściany Zamarłej Turni, którymi często wspinają się taternicy. Sam szlak prowadzi jej północnymi – o wiele bezpieczniejszymi – zboczami.


W tym miejscu chciałbym przytoczyć jedną, interesującą historię. Dotyczyć ona będzie pierwszej ofiary śmiertelnej, której znamiona nosi właśnie Zamarła Turnia. Rzecz miała miejsce w 1917 roku, a jej nieszczęśliwym bohaterem był wielki miłośnik Tatr – Stanisław Bronikowski.

W trakcie pokonywania największych trudności, Bronikowski wspiął się na wysokość ok. 15 metrów powyżej ostatniego haka. Tam odpadł od ściany zaś lina łącząca go ze współtowarzyszem nie wytrzymała trzydziestometrowego lotu i pękła. Bronikowski spadł na piargi pod ścianą ponosząc śmierć na miejscu, zaś jego kompan o nazwisku Malczewski przypięty do haka oczekiwał na ratunek przez całą noc.

Dopełnieniem tej tragedii niech będzie fakt, że młody Staszek zginął mając zaledwie 22 lata. Dziś, jedna z rys Zamarłej Turni nosi jego imię.

Kto jednak pomyśli, że podobnych chwil grozy na Orlej Perci nie zazna, ten jest w błędzie. Tuż za Zamarłą Turnią czeka Kozia Przełęcz, jednakże cały szkopuł tkwi w tym, że tak za bardzo normalnie zejść się tam nie da. Jedyną drogą jest drabinka przytwierdzona do niemal pionowej ściany skalnej, zbliżonej wyglądem do tych z Zamarłej Turni. Co więcej, drabinka ta nie kończy się wcale bezpieczną półką skalną, lecz przepaścią. Dla wielu turystów to najbardziej emocjonujący moment na szlaku i część z nich w tym miejscu po prostu zawraca. Liczne zatory tworzące się właśnie tutaj wymusiły na Tatrzańskim Parku Narodowym decyzję aby odcinek szlaku od Zawratu do Koziego Wierchu był jednokierunkowy. Decyzja jak najbardziej słuszna.

1-3) drabinka nad Kozią Przełęczą
Z mojego punktu widzenia wyglądało to tak, że jeśli wpiszemy sobie w wyszukiwarce frazę o drabince nad Kozią Przełęczą to wyskoczą zdjęcia, które istotnie przerażają. Dochodząc do tego momentu, cały czas miałem w głowie te obrazy. Będąc już nad przełęczą, pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy była bardzo leciutka ulga, ponieważ drabina nie była tak długa jak mi się wydawało. Nie da się jednak ukryć, że zmierzenie się z nią wiązało się z wielkim wyzwaniem a także ryzykiem, no bo najpierw trzeba się na nią jakoś dostać. Stanąłem sobie najpierw przodem do przełęczy aby ocenić cały teren zaś po chwili odwróciłem się. Zrobienie kroku w tył mogłoby być ostatnią rzeczą jaką uczyniłbym w życiu. Na całe szczęście, na wysokości najwyższego szczebelka była kępka trawy, na której mogłem postawić pół powierzchni podeszwy. Drugi but powędrował dwa albo trzy szczebelki niżej. Szczerze mówiąc to czułem się jak na rosyjskiej ruletce ale chyba najtrudniejsza część była już za mną. Starałem się jak najbardziej oprzeć swój ciężar ciała na drabinie, a należy pamiętać, że plecak przeważał mnie w kierunku przepaści. Powoli chwyciłem się rękami najwyższych fragmentów drabiny. Teraz już tylko schodzić, tylko tyle…

Będąc już na najniższych szczeblach trzeba szczególnie zwrócić uwagę na to aby postawić stopę na pewnym gruncie, który nie zafunduje nam stoczenia w dół. Bitwa wygrana! Przede mną jednak rozciągały się następne boje. Przede wszystkim sama Kozia Przełęcz jest bardzo trudna do przejścia. Dobrze określają ją takie przymiotniki jak ciasna, ciemna i chłodna. Rzeczywiście trudno tu znaleźć miejsce na odpoczynek, tym bardziej, że w wielu odcinkach wyścielona jest łańcuchami. Są one niezbędne, ponieważ Kozia Przełęcz jest niewielkim wcięciem w grani, gdzie ciągle trzeba trawersować. Wyglądało to mniej więcej tak, że opierałem swój ciężar ciała tylko na lewych brzegach swoich stóp. Właśnie w tak zaawansowany sposób byłem do tych stromo opadających skał przytulony.

To nie koniec atrakcji. Początkowo szlak opada z przełęczy w kierunku Pustej Dolinki. W pewnej chwili diametralnie zawraca w kierunku Kozich Czub. Trzeba więc tutaj zachować szczególną ostrożność aby nie zgubić czerwonych znaków.

Kozie Czuby jest to zespół – w zależności od źródła – trzech bądź czterech wierzchołków, z których każdy jest coraz wyższy. Najtrudniejszym momentem jest wdrapanie się na pierwszy z nich czyli de facto wydostanie się z Koziej Przełęczy. Mnóstwo łańcuchów, a do tego seria kilku klamer. Pamiętam dokładnie chwilę kiedy nie mogłem dosięgnąć pierwszej klamry. Musiałem stanąć na palcach i mocno naprężyć swoje ciało. Nie wyobrażam sobie przejścia tego fragmentu bez ułatwień, a mimo to i tak trzeba się porządnie podciągać. Nagromadzenie ogromnej ilości tego żelastwa na tak krótkim odcinku wycieńcza ręce i ramiona. Właśnie w tamtym miejscu dobitnie to poczułem.

2) Czarny oraz Zmarzły Staw Gąsienicowy, 3) widoczna ścieżka (szlak) na Granaty, 4) podejście pod Kozie Czuby
Muszę podkreślić, że odcinek od Zawratu do Koziego Wierchu liczy sobie zaledwie 1200 metrów, a mimo to pokonuje się go w ciągu 2-3 h. Mój cel był już blisko. Do szczytowania potrzebne mi było już tylko wygranie dwóch bitew. Ale za to jakich…

Pierwsza z nich rozegrała się tuż nad Wyżnią Kozią Przełęczą – nietrudno się domyślić, że chodzi o zejście do niej, które tym razem miało odbyć kilkunastometrowym kominem. Teren opadał niemal pionowo w dół, a zmęczenie dawało się już poważnie we znaki. Cały teren przełęczy jest do tego bardzo mocno eksponowany, zaś na mojej mapie Orlej Perci widnieje w tym miejscu czaszka z piszczelami.

Szlak wytoczył przede mną ogromne działa. Gdy spojrzałem przed siebie widziałem już bezpośrednio szczyt Koziego Wierchu. Z jednej strony był to cudowny widok, ponieważ mój cel czekał już tylko na wyciągnięcie ręki. Z drugiej zaś, gdy zniżyłem lekko wzrok zobaczyłem co mnie jeszcze czeka. Bardzo długa rysa opadała od szczytu ku przełęczy, a w niej zauważyłem małe kolorowe punkty będące w rzeczywistości ludźmi (poniższe zdjęcie po prawej).


Całe te zmagania musiałem najpierw rozegrać w głowie. Powtórzyłem sobie w głębi duszy, że dam radę i ruszyłem. Napiąłem mocno łańcuch i niczym komandos zacząłem obniżać swój pułap wysokości. Nastały krytyczne chwile, kiedy to moje zmagania równały się wielkiej nieporadności ale i tak szczęśliwie wylądowałem na przełęczy.

Tutaj z kolei nie było ani chwili wytchnienia, przede mną widniał prawie 40-metrowy komin. Kominów kilkanaście w swoim życiu zaliczyłem, jednakże tak długiego – nigdy. Na Orlej Perci przebywałem już trzecią godzinę, a doliczając szlak na Świnicę to jeszcze więcej. Czułem też w rękach kilkadziesiąt kilogramów łańcuchów, z którymi przyszło mi się spotkać. Moje szczęście było jednak już tak blisko, że po prostu wstrzymałem oddech i pognałem ku górze. Pamiętam ogromną stromiznę i wiele miejsc, w których stopy zsuwały się w dół. Nie pamiętam za to abym robił sobie jakieś dłuższe postoje. Chciałem to wyzwanie mieć jak najszybciej za sobą. Można uznać, że przeszedłem komin na jednym oddechu ale warto było! Warto było się męczyć, trudzić, walczyć, a nawet bać żeby cieszyć się przepiękną panoramą jaką serwuje Kozi Wierch. Teraz dopiero serce zatrzymało mi się z radości. Nie mogłem nabrać powietrza podziwiając Tatry Wysokie z Lodowym Szczytem na czele. Rozpierała mnie niewyobrażalna radość i duma. Uspokójmy się jednak…

Dochodząc już na sam wierzchołek ujrzałem czołówkę mojej grupy, a zatem straty zostały definitywnie odrobione. Po chwilach glorii i chwały jak gdyby nigdy nic usiadłem na jednym z kamieni. Zaczerpnąłem świeżego, tatrzańskiego powietrza i wyjąłem z plecaka małą książeczkę, która zawiera opisane panoramy z 32 miejsc w polskich Tatrach. Wśród nich był też oczywiście Kozi Wierch. Mogłem zatem powstać i w przeciągu kilkudziesięciu sekund wykonać obrót o 360 stopni. Diagnoza była nadzwyczaj pozytywna.


Tak jak już wspomniałem wspaniale prezentowały się Tatry Wysokie. Pejzaże wokół Gerlacha czy Rysów spowite były chmurami jednakże ich miejsce doskonale zajął Lodowy Szczyt. Tam z kolei również wisiały obłoczki ale w o wiele bielszym kolorze. Cudownie płynęły po niebieskim niebie nad tymi ostrymi szczytami. Z innych wierzchołków w oczy rzucał się też Jagnięcy Szczyt. Nieskażone podniebnymi tworami były za to Tatry Bielskie zaś patrząc bliżej, w oczy rzucał się Szpiglasowy Wierch. Pięknie prezentowała się Dolina Pięciu Stawów znajdująca się bezpośrednio pod nim. Niebieskie oka cudnie komponowały się w ten krajobraz. Gdy wzrok sięgnął ku lewej stronie to oczy ujrzały dalszą grań z Granatami i Przełęczą Krzyżne.

Podczas patrzenia w każdą ze stron świata, do mojej głowy z prędkością światła zaczęły powracać wspomnienia. Dobrze pamiętam wizytę na Jagnięcym Szczycie i chwilę kiedy podziwiałem z niego Kozi Wierch. Takich przykładów mógłbym wymienić jeszcze kilka. Otaczało mnie multum znajomych szczytów, a dziś do tej paczki dodałem Świnicę i Kozi Wierch. Tym samym tatrzańskie pejzaże stały mi się jeszcze bliższe niż dotychczas.




Książeczka z panoramami stała się obiektem pożądania pobliskich turystów. Kiedy tamci odkrywali nazwy konkretnych wierzchołków, ja nareszcie mogłem się spokojnie posilić. Przyjemność przerwał mi zegarek. Jak na tatrzańskie warunki, dzień wkroczył już w fazę późnego popołudnia, a przecież do Kuźnic pozostawała jeszcze masa drogi. Co ciekawsze, zdobycie Koziego Wierchu wcale nie oznaczało końca przygody z Orlą Percią. Oczywiście można z tego szczytu zejść do Doliny Pięciu Stawów, jednakże organizator założył dojście właśnie do Kuźnic. Warto też podkreślić, że pierwotny plan wyprawy zakładał opuszczenie Orlej Perci już na Koziej Przełęczy. Kilkanaście osób znacząco wydłużyło sobie i tak maratoński dystans. Czując ponaglenie niebios ruszyli w drogę około 14:30, natomiast ja pozostałem jeszcze na szczycie i po kolejnej dawce obcowania z widokami, opuściłem go jako ostatni.

Droga do Przełączki nad Buczynową Dolinką prowadziła niemal cały czas południową częścią grani zapewniając onieśmielające pejzaże niczym z Koziego Wierchu. Co ważniejsze, nasze mięśnie i psychika nie były już narażone na ogromne przepaście, a zatem odcinek ten mogliśmy przejść całkiem spokojnie.


Sama Przełączka jest wcięciem w grani, zapewniającym doskonały widok na grań rozciągającą się między Granatami a Przełęczą Krzyżne. Obserwacje tej części Orlej Perci od razu wywołały we mnie wspomnienia z sierpnia 2010 roku kiedy to towarzystwo chmur absolutnie zdominowało wspinaczkę. Teraz miałem wyłożone wszystko jak na tacy. Im bliżej się niej znajdowałem, tym groźniejsza się wydawała. Tak czy siak, dalej podtrzymuję postanowienie powrotu na ten fragment Orlej Perci. Wakacje 2012 – nadchodźcie prędko!


Jakby nie patrzeć, moja dzisiejsza przygoda z najtrudniejszym szlakiem turystycznym w Polsce dobiegała końca. W gruncie rzeczy pozostawały mi już tylko same zejścia. Słowo „tylko” zostało jednak tutaj nadużyte, ponieważ nie był to koniec kłopotów. Przede mną widniał słynny Żleb Kulczyńskiego, w którym swój żywot zakończyło już kilka osób. Wszystkiemu winne są skały, które po najmniejszym nawet opadzie stają się niewyobrażalnie śliskie. Wspomnijmy też, że – jak to zazwyczaj bywa w żlebach – wyścielony on jest tysiącami maleńkich kamyczków, na których o upadek nietrudno. Aż wreszcie, dodając niebywałą stromość żlebu, po której poprowadzony jest szlak dopełnia nam się obraz tego ciężkiego dla turysty miejsca.

Starałem się zachować należną uwagę – respekt był jak najbardziej wskazany. Schodziłem zatem powoli i co wynika ze stromości, często musiałem robić to na czworaka. Opieranie całego ciała na żlebie ze względu na plecak nie można zaliczyć do czynności wygodnych.

Muszę też przyznać, że kilka razy obsunęła mi się noga, przez co momentalnie serce skakało mi do gardła. A co było słychać nade mną? Dokładnie na wprost wznosił się Kościelec zaś co do Koziego Wierchu to im niżej się znajdowałem, tym groźniejszy mi się wydawał.

Warto zwrócić uwagę na kolejny newralgiczny punkt na szlaku. Otóż mniej więcej w połowie Żlebu Kulczyńskiego szlak diametralnie odbija w prawo kierując się w stronę Granatów. Jeżeli miniemy ten moment, to czarne znaki poprowadzą nas do Doliny Gąsienicowej. Tym samym zakończyła się moja wędrówka Orlą Percią.

Oczywiście nie był to koniec trudności, gdyż Żleb Kulczyńskiego wciąż nie odpuszczał. Co więcej, na pożegnanie zaserwował jeszcze kilka łańcuchów i dobrą lekcję techniki schodzenia. Ciekawostką niech będzie widok, który zastałem chwilę później. Otóż na skale namalowana była czaszka z piszczelami wraz z napisem „STOP” i dwoma wykrzyknikami. Jak widać po moich przeżyciach jest to w miarę dobry sygnał ostrzegawczy dla turystów idących w przeciwnym kierunku.


Dopiero teraz mogłem sowicie odetchnąć. Kamienny chodnik doprowadził mnie do urokliwego Zmarzłego Stawu, gdzie na chwilę przystanąłem. Z tego miejsca, wspaniale widać grań Orlej Perci – notabene odbijała się od tafli jeziorka – od Zawratu po Granaty. Powoli zaczęło do mnie docierać co tak naprawdę dzisiaj przeszedłem. Naturalnie, przy każdym spojrzeniu w górę ogarniała mnie wielka satysfakcja ale pisać o tym w każdym akapicie nie wypada.

1 i 4) Czarny Staw Gąsienicowy
Po następnym kwadransie byłem już u bram o wiele większego Czarnego Stawu Gąsienicowego. Tam widok stał się z jednej strony bardziej ogólny, z drugiej zaś o wiele bliższy mojej duszy, ponieważ przy największym akwenie Doliny Gąsienicowej znalazłem się po raz czwarty. Okazało się też, że czas już mnie tak nie ponagla, a zatem uciąłem sobie kolejny postój na jednym z głazów okalających staw. Działo się to po godzinie 17.

Dalej z kolei, trasa znajoma mi była niczym własna kieszeń, toteż wałkować tego tematu nie będę. Szczęśliwie dotarłem do Kuźnic zaś w restauracji koło zakopiańskiego Ronda postawiono mi piwko. Odmówić się nie dało, a jako, że fanem tego napoju nie jestem, to nie upiłem nawet połowy. Jak dla mnie piersiówki są wiele lepsze!


No cóż, to był dłuuugi wpis (łącząc obie części najdłuższy opis jednej de facto wędrówki). A zatem, do zobaczenia w górach! I pamiętajcie, że jeżeli macie ochotę na wspaniałe górskie wędrówki to koniecznie zajrzyjcie na http://www.pttkhts.hg.pl/imprezy.html

2 komentarze:

  1. Wspaniale to opisałeś. Metodycznie, z należytą uwagą. To nauka pokory. Pyszni i zadufani w sobie lecą w przepaść. Ta trupia czaszka. Dowcip? Bynajmniej. Mądrzy ludzie, którzy są obeznani z górami mówią wprost - rutyna zabija. Żyję nadal, choć walczyłem o to życie podczas halnego. Wisiałem raz nad przepaścią, bo mi "głupi " plecak zsunął się na głowę. Nie ma mocnych. Nie ma. Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania =)