22 lipca 2013

Czerwone Wierchy (Małołączniak)

Przedsmak widoków!
Cudownie! Zaledwie jeden dzień trwała nasza rozłąka z Tatrami. Po pięknej choć niestety pochmurnej wędrówce w bezpośrednim towarzystwie Tatr Bielskich, dziś nastąpiło nowe rozdanie kart. Skorzystaliśmy z głównej zalety organizacji wypraw na własną rękę tj. dostosowaliśmy termin do aury. Tym samym, dojeżdżając do Zakopanego mieliśmy niemal stuprocentową pewność, że dzisiaj widoków już nie zabraknie...

Pasmo: Tatry Zachodnie (rejon Czerwonych Wierchów)

Trasa: Nędzówka Staników Żleb Wyżnie Stanikowe Siodło (1271 m) Miętusi Przysłop (1189 m) Wyżnia Miętusia Rówień Kobylarz Kobylarzowy Żleb Czerwony Grzbiet Małołączniak (2096 m)

Długość tej części trasy: 8,2 km

Przewyższenie: 1300 m

Czas przejścia: 4 h 30' (wraz z przerwami na zdjęcia, odpoczynki i podziwianie widoków)

Pogoda: wymarzona

Widoczność: bardzo dobra

A plany były piękne i ambitne. Zapragnęliśmy osiągnąć najwyższe partie Czerwonych Wierchów, w których nie było mnie już kilka lat. Ponadto, chcieliśmy wędrować możliwie jak najciekawszymi i jednocześnie najmniej uczęszczanymi szlakami turystycznymi. W efekcie nie pojechaliśmy do Kuźnic, Doliny Małej Łąki czy też Doliny Kościeliskiej ale wysiedliśmy w Nędzówce znajdującej się między wylotami dwóch wspomnianych przed chwilą dolin. Tam czekał na nas krótki szlak czerwony, którym mieliśmy zamiar dotrzeć do Miętusiego Przysłopu.

W kolejnej fazie motywem przewodnim okazała się wspinaczka szlakiem niebieskim przez Kobylarzowy Żleb, gdzie w kilku miejscach ścieżka ubezpieczona jest łańcuchami co niewątpliwie zwiastowało emocjonujące przeżycia. Czerwonych Wierchów przedstawiać naturalnie nie trzeba. Łączą w sobie najpiękniejsze widoki zarówno na Tatry Zachodnie jak i Wysokie. Ich bliskie usytuowanie względem Zakopanego pozwala na odbycie idealnej wycieczki jednodniowej. Po upojnym szczytowaniu zeszliśmy natomiast do schroniska Ornak przez leżącą nieco na uboczu Dolinę Tomanową.

Nie dość, że wędrówka odbyła się w przeważającej większości szlakami nigdy wcześniej przez nas nieodkrytymi to jeszcze wymarzyliśmy sobie osiągnięcie aż trzech dwutysięczników. Nic dziwnego, że wyprawa ta wywołuje u mnie do dziś tajfun emocji. W pewnej chwili ręce zastygły mi nad klawiaturą. Czasem wycieczka okraszona setkami zdjęć okazuje się tak niesamowita, że żadne dodatkowe słowa potrzebne już nie są. Jeszcze jakiś czas temu myślałem, że wyprawa ta nigdy na blogu nie zagości. Dziś na szczęście, z dumą mogę zaprezentować jedną z najpiękniejszych tatrzańskich retrospekcji mego życia.

Wracając zatem do początku, warto wspomnieć, że do Nędzówki dotrzemy każdym busem jadącym w kierunku Doliny Kościeliskiej oraz Chochołowskiej. Pamiętam jak zazwyczaj siedząc w busie miałem otwartą mapę co by nie przegapić swojego przystanku. Gdy trafimy na sympatycznego kierowcę to ten z pewnością da nam o tym znać. Był więc piękny lipcowy poranek, kwadrans po godzinie 9:00. Dzień zapowiadał się wyśmienicie. W drogę! 

tabliczka na początku szlaku
idąc do bram Tatrzańskiego Parku Narodowego za plecami zostawiamy Butorowy Wierch oraz Gubałówkę
wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego
szlak nie jest tu szeroką "autostradą" znaną chociażby z sąsiedniej Doliny Kościeliskiej
urozmaicony szlak, spokojna okolica, magiczna woń lasu, czego chcieć więcej?
przy podejściu na Wyżnie Stanikowe Siodło nie napotkamy stromizn, szlak pnie się raczej łagodnie
im wyżej, tym ścieżka stawała się węższa co najlepiej ukazuje nikłą popularność szlaku
Między Nędzówką a Wyżnim Stanikowym Siodłem trzeba pokonać ponad 300 m przewyższenia. Choć szlak do stromych nie należy to jednak nie jest to odpowiedni trakt dla turystów w klapkach bądź kozaczkach. Ponadto, na Miętusim Przysłopie nie ma żadnego schroniska ani nawet budki z piwem. Dodając do tego sąsiedztwo Doliny Kościeliskiej, która gromadzi lwią część ruchu to możemy być pewni, że nawet w szczycie sezonu jest tutaj spokojnie. Nie jest to jednak wbrew pozorom szlak pozbawiony atrakcji, a możliwość odosobnienia to niejedyny jego atut. Odkryliśmy przeto miejsca, z których podziwiać można pasmo Gubałówki. Co więcej, widoczność była na tyle dobra, że zza Gubałówki wyłonił się długi, beskidzki wał, którym okazały się Gorce. Gdybyśmy więc mieli lornetkę to bez najmniejszego problemu wyłapalibyśmy Turbacz oraz Lubań. Właśnie, lornetka... Chyba łatwiej przyjdzie nam zorganizować wyjazd w Alpy niż kupić lornetkę. Pozostało zatem wytężyć wzrok by jak najwięcej dostrzec.

wylot Doliny Małej Łąki, za nią Gubałówka (z wieżą), a na ostatnim planie grzbiet Gorców
ostry wierzchołek po lewej to nic innego jak Giewont (1895 m)
rzut oka na Czerwone Wierchy w trakcie zejścia z Wyżniego Stanikowego Siodła do Przysłopu Miętusiego
drugi rzut oka na Czerwone Wierchy w trakcie zejścia z Wyżniego Stanikowego Siodła do Przysłopu Miętusiego
na ostatnim planie po prawej: Kominiarski Wierch (1829 m)
Przysłop Miętusi w niemal całej okazałości, widoczny węzeł szlaków
Dotarcie do przełęczy zajęło nam około 70 minut. Gdyby nie to, że byliśmy dopiero na początku trasy to chętnie zapuściłbym tu korzenie na dłużej. Przysłop Miętusi to kapitalne miejsce by wyłożyć się na trawce, złowić brąz na twarzy i w pełni delektować się tatrzańską przyrodą. Zwłaszcza dziś kiedy dodatkowo dopisały pejzaże. Warto zwrócić oblicza na kierunek zachodni, gdyż mamy tam wyłożony jak na dłoni masyw Kominiarskiego Wierchu. Wyglądał on jednak zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Do tej pory byłem zaznajomiony z Kominiarskim ale tylko od strony Polany Chochołowskiej, nad którą wyrasta swą charakterystyczną sylwetką. Teraz wydawał się trochę niepozorny choć gdy tylko Słońce wyjrzało zza chmur to oświetlone wapienne ściany wywierały spore wrażenie.

Kominiarski Wierch (1829 m) widziany z Przysłopu Miętusiego (1189 m)
Przysłop Miętusi to również skrzyżowanie kilku szlaków. Przebiega tędy między innymi znakowana na czarno Ścieżka nad Reglami, którą można zejść do sąsiednich dolin. Dla nas zaś istotną informacją było to, iż do Małołączniaka pozostały jeszcze trzy godzinki wspinaczki. Warto też podkreślić, że wcale nie trzeba przebijać się przez Wyżnie Stanikowe Siodło ażeby trafić do Przysłopu Miętusiego. Można tu dotrzeć szlakiem niebieskim z Doliny Małej Łąki dzięki czemu oszczędza się nogom około stu metrów przewyższenia. W przypadku wypraw w najwyższe partie Tatr Zachodnich jest to zdecydowanie najlepsza opcja, tym bardziej, że w rejonie Siodła żadnych staników nie uświadczyliśmy.





Choć w dalszej fazie wspinaczki nie zabraknie lekkich trudności to początek szlaku zupełnie na to nie wskazywał. Otóż poruszaliśmy się wygodną acz wąską ścieżką przy czym oscylowaliśmy mniej więcej wokół jednej wysokości. Połykanie poziomic szło więc powoli, toteż jest to dobry fragment aby definitywnie rozbudzić się po długiej podróży bądź ledwie kilku godzinach snu. Warto jednak mieć oczy szeroko otwarte, gdyż raz na jakiś czas stawaliśmy się świadkami wyniosłych i urwistych stoków Czerwonych Wierchów.

1-6) początkowy etap podejścia z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak: stan szlaku + widoki
Pokonując kolejne metry można doświadczyć pewnego dysonansu. Otóż znajdowaliśmy się w Tatrach Zachodnich charakteryzujących się swoistą łagodnością w porównaniu do Tatr Wysokich. Ponadto, oglądając zdjęcia z Czerwonych Wierchów zazwyczaj podziwiamy niegroźne i chylące się ku sobie pagórki, z których roztaczają się panoramy na wszystkie strony świata. Widok przepadzistych urwisk mógł więc wywołać niemały szok. Tymczasem Czerwone Wierchy do najbezpieczniejszych rejonów tatrzańskich nie należą o czym świadczą kroniki akcji ratowniczych. O ile w pogodny dzień, wędrówka grzbietem nie stwarza trudności orientacyjnych, o tyle podczas gęstej mgły łatwo jest o zabłądzenie. W efekcie były już przypadki zejść na słowacką stronę (do Doliny Cichej) oraz próby sforsowania północnych stoków. Widoczne urwiska dobitnie uświadamiały, że taka nagła ewakuacja zazwyczaj niczego dobrego nie przynosiła. Zwłaszcza w czasach przed powstaniem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, Czerwone Wierchy niejednokrotnie zbierały swe żniwo o czym szerzej można przeczytać w książce M. Jagiełły "Wołanie w górach". Dziś już tak drastycznych przypadków się nie notuje aczkolwiek Czerwonych Wierchów lekceważyć nigdy nie wolno. O niebezpiecznych momentach jeszcze sobie dziś opowiemy. 








Za Wyżnią Miętusią Równią szlak zmienia swój charakter. Perć staje się bardziej wymagająca, miejscami trzeba naprawdę wysoko stawiać kolejne kroki ale nagrodą za to jest szybsze nabieranie wysokości. Dzięki temu opuściliśmy strefę regli przenosząc się do krainy karłowatej roślinności. To z kolei zwiastowało coraz szersze widoki czego znakiem była Babia Góra na horyzoncie. Z całym szacunkiem do "królowej Beskidów" aczkolwiek w tamtej chwili nie mogła równać się z potężnyim ścianami Kobylarzowej Kazalnicy czy też Ratusza Mułowego. Co chwila więc przystawaliśmy, bowiem czuliśmy się wręcz onieśmieleni tym wybitnym tatrzańskim amfiteatrem. 

na ostatnim planie wyłoniła się Babia Góra (1725 m)
tymczasem szlak konsekwentnie prowadzi ku urwiskom
z tej perspektywy Czerwone Wierchy wyglądają zupełnie inaczej
urwiska wywierają ogromne wrażenie
czy aby na pewno jesteśmy w Tatrach Zachodnich?
Z każdym następnym krokiem, ścieżka przybliżała nas do urwisk. Nawet po zdjęciach widać, że choć patrzyliśmy wciąż na te same ściany to te jakby sukcesywnie wznosiły się ku niebu. Mogliśmy się wręcz zacząć zastanawiać, którędy szlak wyprowadzi ku najwyższym partiom Czerwonych Wierchów. Znaki zapytania znikają jednak gdy osiąga się piętro kosodrzewiny. Wtedy bowiem zyskuje się ogląd na Kobylarzowy Żleb, który poznamy po dość sporym rumowisku skalnym. Nim jednak założymy rękawiczki - tak pomocne przy łańcuchach - rzućmy okiem na okolicę. 

oprócz Babiej Góry, wyłoniło się również Pilsko
Kobylarzowy Żleb tuż-tuż
szlak prowadzi podnóżem ściany
rumowisko skalne w Kobylarzowym Żlebie
panoramy natomiast sukcesywnie się rozszerzały...
...i rozszerzały
Definitywne wkroczenie w obszar Kobylarzowego Żlebu zwiastowało dotarcie do momentu, który tygryski lubią najbardziej. Z jednej strony oboje emocjonowaliśmy ledwie kilkunastoma metrami drogi ubezpieczonej łańcuchem, a z drugiej prawda jest taka, że absolutnie nie ma się czego bać. Myślę, że jest to dobry szlak dla osoby, która nigdy wcześniej nie miała styczności ze sztucznymi ułatwieniami. Przy panującej pogodzie, pokonanie tego odcinka było czystą frajdą natomiast po opadach śliska i gładka skała może sprawiać problemy, toteż usytuowanie łańcuchów zdecydowanie nie jest pozbawione sensu.

na szlaku w Kobylarzowym Żlebie
2-4) miejsca z łańcuchami na szlaku
Byliśmy w doskonałych nastrojach, toteż łańcuchy posłużyły nam do wspólnych figli. Korzystając z niewielkiego ruchu turystycznego, przybieraliśmy najróżniejsze pozy ciesząc się tym zupełnie jak małe dzieci bawiące się w piaskownicy. Prym wiodła tu Ju, która na łańcuchach czuła się jak na wybiegu mody. Migawka była więc ciągle w użyciu, gdyż każda kolejna ekwilibrystyczna poza została zapisana w pamięci aparatu, toteż po wrzuceniu ujęć na komputer mieliśmy się z czego śmiać.

1-5) tak wygląda wspinaczka w Kobylarzowym Żlebie po minięciu fragmentu z łańcuchami
Po minięciu newralgicznego momentu, szlak zaserwował nam konkretną wspinaczkę. Kobylarzowy Żleb nie odpuścił do ostatniej chwili. Inaczej być jednak nie mogło, gdyż bariera 2000 m n.p.m. sama się przecież nie przełamie. Jest się gdzie natrudzić aczkolwiek w takich okolicznościach jest to przecież porządna uciecha. Zwróćmy bowiem uwagę jak bardzo nasz szlak okazał się różnorodny oraz malowniczy. Nie zaznaliśmy tu monotonii, ścieżka miejscami była wymagająca, podziwialiśmy urwiska, pokonaliśmy łańcuchy, a w końcowej fazie podejścia krajobraz upiększały wapienne turniczki. Późną wiosną można zaś liczyć na towarzystwo niezliczonej ilości kwiatów.

1-2) widoczki z najwyżej usytuowanych fragmentów Kobylarzowego Żlebu
Za żlebem osiąga się Czerwony Grzbiet będący północnym ramieniem Małołączniaka. Tym samym wznieśliśmy się ponad 1800 m n.p.m. przez co nasz cel był już dosłownie na wyciągnięcie ręki. Przez dłuższą chwilę zapomnieliśmy jednak o Małołączniaku, gdyż dostaliśmy widokowego zawrotu głowy.

Uwagę zwracał przede wszystkim prężący się wierzchołek Giewontu. Jako, że wszyscy przywykli do widoku "śpiącego rycerza" od strony Zakopanego to tak jak wcześniej z Kominiarskim Wierchem, również i teraz musieliśmy się oswoić z nową perspektywą. Zachodnie zbocza budziły jednak respekt, toteż Giewont nie stracił ani krzty swej dostojności. Ponadto była to dobra lekcja topografii, bowiem mogliśmy dokładnie prześledzić szlak z Grzybowca na Wyżnią Kondracką Przełęcz. Moim zdaniem jest to jeden z najbardziej interesujących szlaków w okolicy. Na drugim biegunie mieliśmy z kolei kilkanaście wierzchołków Tatr Zachodnich (zarówno polskich jak i słowackich) przy czym z racji na naszą trasę, dokładnym rozpoznaniem tej części Tatr zajęliśmy się później. Teraz liczył się tylko Giewont wraz z widokami niemal na całe Podhale. Gdzie wzrokiem nie sięgnąć, tam góry! Panorama roztaczała się aż po horyzont, który zlewał się z pasmami Beskidów.

rzut oka na Giewont (1895 m)
na lewo od masywu Giewontu zauważyć można Sarnią Skałę (1377 m)
rzut oka na Zakopane
rzut oka na pasmo Gubałówki
Tatry Zachodnie jak morze wierzchołków i kopalnia pomysłów na następne wycieczki
panoramę zamykał Twardy Grzbiet doprowadzający do Ciemniaka (2096 m)
Po solidnej dawce wspinaczki, podeszliśmy na koniuszek Czerwonego Grzbietu i usiedliśmy na murawie wpatrując się w Giewont oraz okoliczne wierzchołki. Piękna to była chwila. Czym bowiem byłyby góry bez ludzi? Tylko stosem kamieni. Właśnie podczas takich momentów najlepiej czuć sens wędrówek górskich. Wspólne dzielenie pasji uszczęśliwia, zbliża i łączy. Chwilami nie musieliśmy na siebie spoglądać by prowadzić pełen zażyłości dialog. Albo gdy oddaliśmy zmysły tatrzańskiej przyrodzie. Wtedy to wiatr pisał kolejne akapity naszej pięknej historii. Co pozostało z tego epizodu? Oprócz wspomnień, wspólne postanowienie zdobycia Giewontu. Szczyt uśmiechał się do nas tak szeroko, że tylko kwestią czasu było to kiedy piechurki tam zagoszczą. Tamtego dnia, niezmiernie mocno wierzyliśmy w pomyślność naszego planu.

Czerwony Grzbiet prowadzi wprost na wierzchołek Małołączniaka
Do osiągnięcia wierzchołka pozostało już tylko pokonanie w miarę łagodnego odcinka porośniętego trawą. Wyobraźmy sobie jednak, że zmierzamy w przeciwnym kierunku tzn. schodzimy. Zwłaszcza podczas mgły należy szczególnie uważać ażeby nie przegapić odbicia w dół ku Kobylarzowemu Żlebowi. Jeżeli nie zauważymy skrętu ścieżki i pójdziemy na wprost to napatoczymy się na urwiska Wielkiej Turni. Niestety, historia zna takie przypadki.

kopulasty wierzchołek Małołączniaka (2096 m)
Mimo, że niebo nie było dziś krystalicznie czyste, a niektóre podstawy chmur niepokoiły ciemniejszymi odcieniami, nie musieliśmy się martwić o warunki atmosferyczne. Pełni radości osiągnęliśmy Małołączniak inaugurując potrójne szczytowanie na Czerwonych Wierchach. Na wierzchołku spędziliśmy ponad godzinę, gdyż roboty jest tu od groma Ogarnąć tak imponującą panoramą stanowi wymagające zadanie nawet dla najzagorzalszych miłośników pejzaży. Wystarczy spojrzeć w kierunku Tatr Wysokich. Ileż tam tego było! Najzacniejsi rachmistrzowie by się nie doliczyli. Ponadto, wśród najwyższych tatrzańskich wzniesień tańczyły chmury, toteż chwilami odsłaniały się kolejne wierzchołki, a inne z kolei zapadały w letnią drzemkę. "Polowanie" wymagało więc ciągłej gotowości.

2-4) panorama z Małołączniaka w kierunku Tatr Wysokich
Myślę, że biorąc pod uwagę jak wiele widać, dla uzmysłowienia rozległości oraz skali tego zjawiska, łatwiej będzie napisać czego nie widać. W praktyce tylko gniazdo Lodowego Szczytu (powinno wyłaniać się zza Orlej Perci) skryło się bezpowrotnie. Długie minuty oczekiwania nie przynosiły zmiany tej sytuacji. Czy mieliśmy jednak powód do narzekań? Absolutnie nie! Po tylu miesiącach rozłąki z Tatrami, przyjechaliśmy tutaj wygłodniali, a przez to żądni wrażeń. Małołączniak zapewnił widoki we wszystkich kierunkach świata, toteż powoli mogliśmy napełniać żołądki.

zbliżenie na Kopę Kondracką (2004 m) - najniższy z Czerwonych Wierchów
1-9) tak prezentowały się widoki z Małołączniaka w kierunku wschodnim oraz południowym
A gdybyście widzieli jak prezentowały się nasze twarze... Dumne, spełnione, radosne, muskane podmuchami wiatru, po prostu szczęśliwe. I co bym tu nie napisał to i tak każde słowa wyblakną w starciu z tak rozległymi pejzażami. Pozostało więc tylko odnaleźć odpowiedni kadr by na tle Tatr Wysokich zapisać tę chwilę na dziesiątki lat. Tak powstała wspólna fotografia, która dziś kojarzy mi się z ramką na zdjęcia, najpiękniejszym uśmiechem pod Słońcem, serdecznym przytulasem, rozwianymi włosami i beztroską młodością.

Oczywiście z Małołączniaka widać nie tylko Tatry Bielskie, Wysokie czy też Niżne. Warto kuknąć również w kierunku zachodnim choć tutaj panoramę przesłaniać będzie w sporej mierze Krzesanica (2122 m) do spółki z Ciemniakiem (2096 m). Najlepszą informacją było jednak to, że już tylko minuty dzieliły nas od szczytowania na kolejnych wierzchołkach zaliczanych do grona Czerwonych Wierchów.

na pierwszym planie po lewej Krzesanica (2122 m), za nią po prawej mamy Ciemniaka (2096 m)
1-8) widok z Małołączniaka w kierunku zachodnim oraz północnym
Skoro Małołączniak ugościł nas w tak niesamowity sposób to już nie mogliśmy się doczekać spotkania z Krzesanicą. Najwyższy z Czerwonych Wierchów zdecydowanie zasługuje jednak na osobną retrospekcję, toteż po kolejną porcję widoków zapraszam do kolejnej retrospekcji, która znajduje się pod linkiem:  Czerwone Wierchy (Krzesanica + Ciemniak) 

Do napisania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)