28 sierpnia 2012

Rowerem po Jurze (Dolinki Podkrakowskie)

Dolinki Podkrakowskie to jeden z najpopularniejszych terenów weekendowych eskapad krakowian. Nie bez przyczyny. Fascynują one swym unikalnym krajobrazem - jurajskich wąwozów ozdobionych wapiennymi skałkami o fantastycznych, wręcz baśniowych kształtach. Ponadto, zadziwiają bogactwem i różnorodnością szaty roślinnej, od zróżnicowanych co krok lasów po kwieciste skalne murawy. Wzbudzają również zainteresowanie licznymi pamiątkami przeszłości, często malowniczo wpisanymi w otaczający je jurajski krajobraz. W Dolinkach Podkrakowskich czas przestaje mieć znaczenie, nie liczą się też codzienne troski - jest to magiczna kraina na wyciągnięcie ręki każdego krakowianina. Rower, okazał się świetną opcją aby tego wszystkiego zaznać... 

Region: południowa część Jury Krakowsko-Częstochowskiej

Trasy ciąg dalszy: Sąspów - Jerzmanowice szlak rowerowy niebieski Grodzisko/Skałka 502 (513 m) szlak rowerowy niebieski Jaskinia Nietoperzowa  Dolina Będkowska  Kobylany  Dolina Kobylańska  Krzemionka (447 m)  Dolina Bolechowicka  Brama Bolechowicka  Karniowice - Bolechowice

Pogoda: bardzo dobra

Widoczność: bardzo dobra


Gdzie dojechaliśmy ostatnio? Do Sąspowa, do którego wydźwignęliśmy się z głębokiej Doliny Prądnika. Krajobraz diametralnie się odmienił, bowiem podróżowaliśmy wśród bezkresu pól i nielicznych domostw. Jak to przystało na Wyżynę Olkuską, na odpoczynek w czasie jazdy przyzwolenia nie było, ponieważ albo szusowaliśmy w dół albo pod górę i tak na zmianę przez kilka kilometrów. Siła rozpędu z jaką wkraczaliśmy na kolejne podjazdy bardzo szybko nikła, toteż nie raz musiałem stawać na pedałach aby pokonać trudności. Zatęskniłem też za cieniem ojcowskiego lasu. 

Praca mięśni zawiodła nas do drogi krajowej Kraków - Olkusz, po której przekroczeniu dostąpiliśmy frajdy poczucia silnego wiatru we włosach. Inaczej mówiąc, soczysty zjazd niewątpliwie nas orzeźwił. Tylko szkoda było na tak pochyłym terenie hamować, bowiem droga skręcała w lewo pod kątem prostym. Równie obniżającym się terenem, choć niewątpliwie łagodniej niż przed chwilą dojechaliśmy do centrum Jerzmanowic, w którym ucięliśmy sobie krótki postój.

1) Budynek ochotniczej straży pożarnej w Jerzmanowicach, 2) tamtejsza szkoła wraz z przyległym boiskiem
Lokacja Jerzmanowic nastąpiła między rokiem 1325 a 1335. Osada była wówczas wsią królewską należącą do starostwa ojcowskiego. W dokumentach z 1326 roku wieś nazwano "villa Hermani", czyli wieś Hermana, który musiał być jej zasadźcą. Kilkanaście lat później w dokumentach pojawia się "de Yrzmanouicz" i "Irzmanoucie". Zmiana związana jest ze spolszczeniem niemieckiego imienia "Hermana" na polskie "Jirzman" lub "Jerzman" i tym samym ze spolszczeniem nazwy wsi na "Jirzmanowice", czego dowodem jest zapis z 1406 roku. Później nazwa przekształciła się na obecną.
Oprócz wyżej ukazanych budynków, uwagę warto zwrócić na zabytkowy kościół św. Bartłomieja Apostoła. Klasycystyczna, jednonawowa budowla powstała w l. 1827-30. Jej pełen widok zasłaniało kilka drzew aczkolwiek już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to perełka architektoniczna, toteż bliżej kościoła się nam podjechać zwyczajnie nie chciało. O wiele bardziej uradowały nas pobliskie sklepy, bowiem zapasy wody skurczyły się niesamowicie. Rower to nie góry i nie mogliśmy dźwigać dwóch czy trzech litrów płynów od samego rana.

1-2) kościół św. Bartłomieja Apostoła w Jerzmanowicach
Po pokrzepieniu mogliśmy ruszyć dalej. Uczyniliśmy to wspólnie z niebieskim szlakiem rowerowym, który jednak nie był odnawiany przez wiele lat, toteż w kierunku Skałki 502 - od której dzieliły nas już tylko minuty - lepiej obrać kurs przy pomocy mapy.

Jeżeli do Jerzmanowic dojechaliśmy długim zjazdem, a w najbliższej przyszłości mieliśmy zdobyć najwyższy punkt południowej części Jury to droga mogła być tylko jedna. Sztywny podjazd wyprowadził nas ponad zabudowania wsi. Justysia - będąca pełna energii - pokonała go w mig przez co musiała zaczekać na górce abym mógł Ją dogonić. Uff, podjazd pokonany, a w tle zauważyłem już Skałkę 502 z charakterystycznym betonowym słupkiem. Teren przez chwilę się jakby wyrównał, po czym nastąpił kolejny podjazd - wydawać by się mogło, że decydujący. W krajobrazie zaś zaczęły dominować samotne lecz śliczne skałki.

1-2) charakterystyczny krajobraz płd części Jury Krakowsko-Częstochowskiej
Niemały trud jaki włożyliśmy w tą wycieczkę, zaowocował osiągnięciem podnóża Grodziska. Justysia chciała natychmiast wspiąć się na górę. Spotkała się jednak z moim oporem tyczącym się braku gwarantów bezpieczeństwa dla naszych jednośladów. Bardzo niechętnie rozstaję się z rowerem gdy wiem, że pozostawiony on jest na pastwę losu. Z drugiej strony, w okolicy nie było żywej duszy, toteż chwilowy brak opieki nie powinien absolutnie zaszkodzić. Tak właśnie argumentowała Ju prezentując przy tym mieszankę stanowczości z Jej osobistym urokiem. Znikły me obiekcje, czułem, że za Tą kobietą mógłbym podążyć dosłownie wszędzie. Powzięliśmy poszukiwania bezpiecznej ścieżki na górę. Taką też wyszukaliśmy i już po niecałej minucie z wielką radością mogliśmy szczytować obserwując szerokie panoramy aż po horyzont. Urzekały przede wszystkim bielusieńkie skały pod dachem błękitnego nieba. Dopełniały im pola i łąki, a gdzieś dalej również i lasy skupione w Ojcowskim Parku Narodowym oraz Doliny Będkowskiej.

1-11) panorama 360° widziana ze Skałki 502
Dawne pomiary geodezyjne z początku XX w. określiły wysokość tej skały na 502 m, stąd dawna nazwa Skałka 502. Według nowszych pomiarów z początku lat 90. wysokość skały wynosi 513 m. 
Warto podkreślić, że ze szczytu Grodziska roztacza się wyśmienita panorama od Tatr po Ogrodzeniec. Wszak to najwyższe wzniesienie południowej części Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Niestety, mój sprzęt nigdy nie byłby w stanie zarejestrować tego wszystkiego. Oczy jednak wspaniale zapamiętały te unikalne pejzaże, toteż mogę opowiedzieć, że Beskidy widzieliśmy nader wyraźnie. Niektóre szczyty nawet zostały przez nas odszyfrowane. Przed nimi zaś wielka dziura, w której ulokowany jest Kraków. Polecam link:  Gigapanoramy Tatr i Beskidów ze Skałki 502 , z którego dowiecie się jak wiele widać z tego miejsca. Babia Góra czy też Radziejowa? Jasne, że tak! Tatry? Calusieńkie! Najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego ze Skałki 502? Nie możecie uwierzyć? Sprawdźcie, bo wprawia to człowieka w zachwyt.


Szczyt Grodziska okazał się kolejnym miejscem, na którym spędziliśmy sporo czasu. Było tak pięknie, że aż w pewnej chwili nasze rozmowy ustały celem cichutkiego karmienia naszych duszyczek otaczającymi krajobrazami. Było tak pięknie, że Ju poprosiła o zdjęcie mimo, że zazwyczaj unika własnych fotografii. Heh, to tak samo jak ja, niedługo zabraknie mi słów by opisać jak wielkie szczęście mnie spotkało. Wycelowałem aparat i tak powstała fotografia, która wzrusza mnie - ostatnio nawet do łez - za każdym razem gdy tylko na nią spojrzę. Justysia siedzi sobie na wapiennej skale, a z Jej twarzy bije taki błogostan, wsparty subtelnym uśmiechem. On zaś stał się podporą dla wysoko uniesionych policzków, które przyjęły postać kochanych pucków. W tle zaś jurajskie bezdroża i kolejne wapienne ostańce przykryte bezkresem błękitnego nieba. Tak jak i Pieskową Skałę, również i to miejsce zapamiętałem z jednego szczególnego powodu. Mile operujące Słońce sprawiło, że włosy Justysi zaczęły błyszczeć co zauroczyło mnie w wielkiej mierze. Los sprawił, że dane mi ich było przez chwilę dotknąć. Poczułem niesamowite ciepło, które rozlało się po całym mym ciele. Włosy Ju miały w sobie ocean delikatności i miękkości przez co ciężko było się od nich oderwać.

Jak widać, dzięki Justysi zacząłem wspominać dane miejsca nie po tym jak one są piękne lecz po tym, że mogłem podziwiać je u Jej boku. Nie wiem czy też tak macie ale wspólnie z wyjątkową osobą całe to podróżowanie nabrało kwintesencji szczęścia. 

Mogliśmy na Grodzisku spędzić resztę dnia acz chcieliśmy jednak jeszcze niejedno ujrzeć, toteż z poczuciem ciężaru w duszach, zeszliśmy do poziomu rowerów.

droga prowadząca do kas obok Jaskini Nietoperzowej
Czyżby teraz czekał zjazd? Oj tak i to nie byle jaki. Skałkę 502 zostawiliśmy za plecami w mgnieniu oka. Po wyjechaniu z kamienistej drogi na asfalt rozwinęliśmy prędkość zbliżoną do 60 km/h. Zanim jednak na dobre zagłębiliśmy się w Dolinę Będkowską, postanowiliśmy odbić do znajdującej się w pobliżu, a co ważne udostępnionej turystycznie Jaskini Nietoperzowej - znanej z wielu odkryć archeologicznych, a także z filmu "Ogniem i mieczem". Zatrzymaliśmy się przed kasą, oglądając przy tym wielką mapę gminy Jerzmanowice-Przeginia. Była to dobra okazja aby przedyskutować dalszą część wyprawy. Innym wnioskiem było odłożenie zwiedzania jaskini na inny termin. Obiecaliśmy sobie, że musimy tu kiedyś wrócić co wypełniło mnie następną porcją radości wynikającą ze wspólnych planów. Nastąpił zatem subtelny odwrót, po czym z impetem wpadliśmy w Dolinę Będkowską.

Początkowo szlak prowadził wąską ścieżką, na której nie brakowało błota. Czułem się przez chwilę jak na trasie downhillowej bowiem ścieżka nie stroniła od ciągłych zakrętów i innych esów-floresów, a także od nagłych spadków terenu. Przy rozwiniętej prędkości miejsca te mogą zamienić się w istne skocznie. Serce nie raz mi wtedy podskakiwało do gardła, a całą tą przygodę chciałbym kiedyś powtórzyć.

Gdy wahania wysokości terenu trochę się uspokoiły, dostąpiliśmy zaszczytu jazdy nawierzchnią znaną najbardziej z ukraińskich dróg. Po opadach deszczu, na ścieżce pojawiło się mnóstwo błotnych oczek, które umiejętnie musieliśmy omijać. W końcu nie wytrzymaliśmy i za źródłami Będkówki zatrzymaliśmy się na generalne mycie. Kręcąc kołami roweru zanurzonymi w potoku, mogliśmy mieć wyrzuty sumienia bowiem rzeczką popłynęło dużo brązowego paskudztwa.

1) miejsce mycia rowerów, 2) Doliną Będkowską biegnie wiele szlaków turystycznych
Uformowana w górnojurajskich wapieniach Dolina Będkowska należy do najpiękniejszych krajobrazowo podkrakowskich dolinek. Jest też po Dolinie Prądnika największą (dł. ok. 7 km) z nich. 
Środkową oraz dolną część doliny wyściela droga pokryta asfaltem. Zabrudzeniami mogliśmy się zatem nie przejmować. Czas nastał na skupienie się na walorach przyrodniczych i krajobrazowych:
Szczególnie warty uwagi jest jej środkowy odcinek pełen licznych form skalnych o nader interesujących kształtach, z których najbardziej wyróżnia się opadająca ponad 90-metrowymi, pionowymi ścianami Sokolica. Na jej szczycie zachowały się ślady wałów rycerskiego gródka. W ich obrębie odkryto również ślady zarówno osadnictwa neolitycznego jak i pochodzące z okresu kultury łużyckiej.
1-5) w Dolinie Będkowskiej
Mijając Sokolicę, przejechaliśmy obok pola biwakowego na którym w okresie letnim nie trudno spotkać rozbite namioty wypełnione przez miłośników wspinaczki skałkowej. Swoją drogą to muszę tu wrócić, bowiem przez wygodny asfalt i korzystną cyrkulację powietrza, nasze rowery wręcz pędziły w związku czego, całkiem szybko przejechaliśmy całą dolinę. Jadąc 30 km/h bez większego wysiłku czułem w sercu taką rozkosz, że aż zdziwiłem się końcem tej pięknej doliny. Myślę jednak, że w przyszłości, okazji do obfotografowania Doliny Będkowskiej z pewnością nie zabraknie.

Za wylotem doliny, teren po raz kolejny zaczął się wznosić aż w pewnej chwili postanowiliśmy zejść z rowerów i pójść chwilkę pieszo. Należy przyznać, że wymagało to o wiele mniej wysiłku niż ewentualny wjazd. Droga poprowadziła nas ku Kobylanom, w których - zachowując naszą huśtawkę geomorfologiczną - mogliśmy się rozpędzić. Uczyniłem to na tyle szybko, że niemal minąłem skręt ku następnej dolince jaką mieliśmy w planach. Wyszedł z tego całkiem niebezpieczny manewr, toteż mogę teraz pozdrowić pewnego kierowcę i życzyć mu aby już nigdy żaden rowerzysta nie zajeżdżał mu drogi.

Ulica o zobowiązującej nazwie Turystyczna, doprowadziła nas do Doliny Kobylańskiej. Tam, zastaliśmy świeżo postawioną wiatę turystyczną a obok niej tablicę opisującą historię oraz obecny stan wspinania w dolinie. Odpoczynek w tym miejscu zapamiętam ze względu na fakt, że zamarzyło nam się zwiedzanie Jaskini Wierzchowskiej Górnej. Szkopuł tkwił jednak w tym, że nie wiedzieliśmy, do której godziny jest ona czynna. Dzwoniliśmy i smsowaliśmy zatem do kogo tylko mogliśmy aby sprawdził godziny otwarcia. Po kilku minutach okazało się, że interesujące nas informacje były umieszczone na tyle mojej mapy, a co więcej sam czytałem tę informację przed kilkoma godzinami. Kwestia mojego ogarnięcia jest jednak historią na zupełnie osobną retrospekcję zatem spójrzmy teraz w dal na przepiękne skałki Doliny Kobylańskiej. Teraz to one były najważniejsze...

1-2) w Dolinie Kobylańskiej
Wśród podkrakowskich dolinek - Dolina Kobylańska (dł. ok. 4 km) najbardziej zasługuje na miano głębokiego kanionu. Kręta, pełna stromych skał od dawien dawna jest odwiedzana przez taterników, którzy nadali im oryginalne nazwy (np. Żabi Koń, Wronia Baszta, Cycówka, Ponad Gnój Turnia). Niektóre z nich odzwierciedlają ich niepowtarzalne kształty (Okręt, Płetwa, Garaż). Ponadto osobliwością przyrodniczą doliny są znajdujące się w górnych partiach wschodniego zbocza, stanowiska krzewiastej brzozy Szafera, uznawanej za polski endemit oraz brzozy ojcowskiej, do niedawna podawanej tylko z Ojcowa.
Od pierwszych obrotów kołami, byliśmy zachwyceni tym miejscem. Tu nie trzeba niczego dodawać, wystarczy owe piękno po prostu podziwiać.

Na jednej z polan ujrzeliśmy kolejny biwak miłośników wspinaczki. Akurat jeden z nich opuszczał się na linie wzdłuż zbocza jednej ze skał. Szkoda, że nie trafiliśmy na spektakl jakim niewątpliwie byłoby jego wdrapywanie się na szczyt.

1-2) w Dolinie Kobylańskiej
W kolejnych partiach doliny, kanion jakby zwężał się przez co czuliśmy bliskość otaczających skał. Ścieżka również stała się wąska powodując problemy przy wyprzedzaniu pieszych turystów. W krótkiej Dolinie Kobylańskiej przeżyliśmy zatem niezwykle intensywne doznania.

Czerwony szlak rowerowy, którym się aktualnie poruszaliśmy, przy końcu doliny odbija w prawo i prowadzi stromo pod górę zboczem wąwozu. Również i on jest słabo oznakowany, toteż łatwo jest minąć ten moment. Na szczęście nas ten los nie spotkał, toteż mogliśmy radośnie wprowadzać rowery ponad poziom doliny. Nawet jakbyśmy nie mieli tych 50 km w nogach to i tak o wyjechaniu mowy być nie mogło.

Szlak wyprowadził nas na zaorane pole z widokiem na Beskidy. Tam, ponownie w pełnym Słońcu zatrzymaliśmy się aby pobawić się w odgadywanie nazw widocznych szczytów. Był to swoisty test dla Justysi, bowiem rzuciłem Jej rękawicę, prosząc o wskazanie znanego narciarzom myślenickiego Chełmu. Widoczna z okolic Krakowa jest górą bardzo charakterystyczną, bowiem jej leśne zbocza przecina linia będąca stokiem dla miłośników białego szaleństwa. Dużo było przy tym zabawy i uśmiechu, bowiem powstało sporo wersji umiejscowienia Chełmu. Jedna mówiła nawet o tym, że wcale go stąd nie widać co tylko spotkało się z mym wymownym wzrokiem. W efekcie stanąłem tuż za Ju i wspólnymi siłami odnaleźliśmy interesujące nas wierzchołki. Było to o tyle magiczne przeżycie, że znów mogłem delikatnie muskać Jej błyszczące i pełne ciepła włosy. Łowy okazały się całkiem udane, bowiem gdzieś na horyzoncie wypatrzyliśmy majaczącą Babią Górę, którą oślepiało iskrzące słońce.


Podjeżdżając do końca polnej drogi, widoki stały się jeszcze rozleglejsze. Ustępujący zagajnik odsłonił bowiem kolejne wzgórza okolic Krakowa. Tu warty uwagi był Lasek Wolski. Żyjąc na co dzień w Krakowie, wzgórze, które lasek porasta wydaje się całkiem sporych rozmiarów. Teraz zaś, nie mogłem uwierzyć jak ono jest małe. Niegdyś spoglądałem z Kopca Piłsudskiego w kierunku Dolinek Podkrakowskich, teraz zaś mogłem spoglądać z dolinek w kierunku kopca. Różnica niewątpliwie zauważalna. Naturalnie, chciałbym umieścić podpisy widzianych gór, jednakże warunki sprzętowe na to nie pozwalają.

Spoglądając na zegarek, okazało się, że minęła godzina 16:00. O zwiedzaniu Jaskini Wierzchowskiej mogliśmy zatem zapomnieć. Nie do pojęcia był też fakt, że czas tak szybko upłynął. Mieliśmy za sobą już 7 h pełnych obfitości i wrażeń, a wypadało też jakoś sensownie wrócić do Krakowa. No cóż, kogo to jednak obchodzi, wszak do zmierzchu wciąż było jeszcze daleko, toteż z wielkimi uśmiechami wpatrywaliśmy się w te widoki.

1-4) widok na Kraków oraz Beskidy z okolic Doliny Kobylańskiej i wzgórza Krzemionka
Nie liczyłem, który to mógł być podjazd ale warto odnotować takowy ku wzgórzu Krzemionka. Jest ono całkowicie zalesione, toteż nie wymaga ono specjalnie długich postojów. Chyba, że staniemy na samym podjeździe, bo szczerze mówiąc - byłem tego bliski. Za wierzchołkiem jednak szlak staje się niezwykle ciekawy. Ścieżka opada oczywiście w dół przez co miłośnicy ostrej jazdy mają pole do popisu. Trzeba jednak uważać, bowiem niespodzianek jak choćby w postaci gałęzi czy tez rowków w ścieżce nie brakuje.

W pewnej chwili ujrzałem dochodzący szlak żółty. Zatrzymałem się aby przeanalizować sytuację na mapie. W zamiarze mieliśmy dotrzeć do mety omijając Dolinę Bolechowicką, ale widząc te znaki poczułem w sobie niemałą pokusę. Przez dolinkę tą objętą ścisłym rezerwatem przyrody nie przebiega żaden szlak rowerowy, toteż mogliśmy się spodziewać kłopotów. Spontaniczne ryzyko zostało jednak podjęte, toteż ruszyliśmy w dół Wąwozu Bolechowickiego. Rzeczywiście, co chwilę musieliśmy schodzić z rowerów. Albo na szlaku leżało zwalone drzewo albo też stromość terenu wraz z przepaściami nie pozwalały na płynną jazdę. Narzekać oczywiście nie mogliśmy, bo zagłębialiśmy się w coraz piękniejsze fragmenty doliny.

1-4) w Dolinie Bolechowickiej
Wodospad na potoku Bolechówka bardzo nam się spodobał. Przystanęliśmy przy nim na dłuższą chwilę sprawdzając czy woda po nim spływająca jest bardziej rześka czy też lodowata. Nie zabrakło też wycieczki na górny próg wodospadu. 

Ścieżka w dolinie jest wąska z wystającymi kamieniami, warto zwolnić do minimum aby nie zaliczyć upadku. Niekiedy, ocieraliśmy się także o zarośla. W końcowym fragmencie zamieniłem się w istnego szpiega. Jadąc przed Ju obserwowałem dokładnie szlak. Gdy tylko na ścieżce pojawił się jakieś groźny kamień to natychmiast krzyczałem ostrzegając tym samym Justysię przed niebezpieczeństwem. Okazji do głośnego informowania o przeszkodach nie brakowało. Co najważniejsze, wspólnymi siłami w miarę płynnie pokonaliśmy śliczny Wąwóz Bolechowicki. 

1-4) w Dolinie Bolechowickiej
To co jest symbolem i wizytówką Doliny Bolechowickiej czyha u jej wylotu. Przed paroma godzinami podziwialiśmy Bramę Krakowską w Ojcowskim Parku Narodowym, a teraz czas nastał na ujrzenie podobnego i równie pięknego, jeśli nie piękniejszego przykładu rzeźby terenu.

Brama Bolechowicka
Brama Bolechowicka - skalna brama, charakterystyczna dla morfologii podkrakowskich jurajskich dolinek forma skalna zwieńcza ujście Dolinki Bolechowickiej. Ten niewielki, stromościenny i kręty wąwóz został w 1968 r. uznany za rezerwat krajobrazowy o pow. 22,44 ha. Większą część jego powierzchni pokrywają lasy grądowe i bór mieszany. Najbardziej jednak malowniczy jest południowy odcinek dolinki, o skalistych, porośniętych murawami zboczach.
Przyjeżdżając w to miejsce wcześniej, Brama Bolechowicka urzekłaby nas z jeszcze większą siłą. Wyobraźmy sobie ją skąpaną w świetle słońca, kiedy to kolor skały zyskuje unikalny charakter. Krótko mówiąc, kto nie odkrył jeszcze Dolinek Podkrakowskich, niech lepiej rezerwuje na nie wakacyjny czas.

1-2) w Dolince Bolechowickiej
Można rzec, że była to deserowa porcja jurajskich skał. Sporo osób wypoczywało u wrót bram do doliny. Podchodząc bliżej do pionowo opadających ścian, ujrzeliśmy wystające w nich haki oznaczające trasę wspinaczkową. W tym miejscu można tylko wyrazić uznanie dla ludzi, którzy wspinają się takimi drogami. Szczerze mówiąc, to już brak mi sił do wyrażania zachwytów nad Podkrakowskmi Dolinami. Dobrze, że są zdjęcia, które wyrażają więcej niż setki słów. 

1-2) drogi wspinaczkowe w Dolinie Bolechowickiej, 3) ścieżka prowadząca do Bramy Bolechowickiej
W otoczeniu tej soczystej zieleni opuściliśmy rezerwat przyrody. Teraz, chcieliśmy dostać się do jakiejś drogi, z której podmiejski autobus zawiózł by nas z powrotem do miasta. Zanim to uczyniliśmy, szlak wywinął nam niezły numer. Otóż nagle stanęliśmy przed wielkim gąszczem pokrzyw, które niemal w całości zakryły ścieżkę. Zaczęliśmy się rozglądać za jakąś alternatywą, jednakże innej opcji nie było. Z grymasami na twarzy, nieśmiało spróbowaliśmy przetrawić ten fragment. Rowery pomogły nam w walce z parzącą rośliną. Na całe szczęście obyło się bez rannych.

Zbliżał się kres naszej długiej wycieczki. Naturalnie - wzorem wyprawy do Myślenic - na koniec dnia musiało się coś nieoczekiwanie niepożądanego wydarzyć. Tak było i tym razem, bowiem dziwnym trafem przejechaliśmy pętlę autobusową w Karniowicach, myśląc, że jest do niej jeszcze jeden przystanek. Bodźcem do opamiętania okazała się tablica z przekreśloną nazwą miejscowości. Żeby było jeszcze lepiej, to stało się w trakcie zjazdu, toteż nie muszę mówić co czekało nas po nawrocie.

Gdyby tylko na tym się skończyło to jeszcze bym się cieszył, a tu dojeżdżamy z powrotem do pętli i widzimy, że MPK posłało na tę linię najmniejszy z możliwych autobusów, do których nasze pojazdy nie wejdą, a sam autobus w bagażnik rowerowy wyposażony niestety nie był. Nieco mi ręce opadły, że aż chciałem się przejść na pobliski plac zabaw aby sobie odreagować na jakieś fajnej huśtawce.

Wspólnie, doszliśmy do wniosku, że pojedziemy drogą w kierunku Krakowa, bowiem będą się do niej podłączać również i inne linie aglomeracyjne. Tym samym długim zjazdem - z jednym postojem na zakupy w celu uzupełnienia płynów - znaleźliśmy się w Bolechowicach. Spoglądamy na rozkład i widzimy, że chyba niebiosa się do nas na nowo uśmiechnęły. Utwierdziłem się w tym przekonaniu bardziej gdy z naprzeciwka przyjechał autobus normalnej długości. Pojechał sobie dalej w kierunku swojej pętli, toteż mogliśmy już ze spokojem czekać na jego powrotny przyjazd.

Korzystając z kwadransa czasu, skoczyłem do pobliskiego kościoła aby złapać go w obiektywie aparatu. Budowla, skryła się jednak wśród drzew, toteż efekt nie jest oszałamiający.

1-2) Gotycki kościół p.w. śś. Apostołów Piotra i Pawła w Bolechowicach z XIV-wieku (później, wielokrotnie rozbudowywany)
Obok kościoła, przy stawie, stoi barokowo-klasycystyczny dwór z końca XVIII w. otoczony starym parkiem krajobrazowym. Z jego zabudowań przetrwały również ruiny stajni i obór z przełomu XVIII i XIX wieku. Trochę szkoda, że czas nie pozwolił na ujrzenie tego dworu. Bądź co bądź cały ten teren z parkiem jest wpisany na listę zabytków. Musiałem się zatem zadowolić ruinami stajni. Swoją drogą, kto by pomyślał, że widziany strzępek murów był kiedyś domem dla wielu zwierząt.

pozostałości zabudowań dworskich w Bolechowicach
Kilka minut później jechaliśmy już autobusem w kierunku Krakowa. Czas ten minął na rozmowach niekoniecznie o jurajskich tematach. Chyba najpierw musieliśmy ochłonąć aby na spokojnie powspominać i przeżyć w myślach to wszystko co się wydarzyło. Z gastronomicznych wątków: jeden z pasażerów położył obok nas siatkę z kusząco soczystymi malinami. 

Niewątpliwie, dzień miał się ku końcowi. Wylądowaliśmy w Bronowicach Małych, z których również startuje Szlak Orlich Gniazd. Ten kto przeczytał obie części retrospekcji może się zapytać jak to jest możliwe. Otóż spieszę z odpowiedzią, że z Bronowic startuje jurajski szlak rowerowy Orlich Gniazd. Początek szlaku poparty jest mapką, którą ze studencką wnikliwością analizowaliśmy. Wniosek płynął z tej chwili prosty: przed nami jeszcze wiele cudownych wypraw rowerowych po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

W tym miejscu właściwie, powinienem zakończyć całą retrospekcję, jednakże uczynić tego nie mogę. Po pierwsze, jakby nam tego dnia było mało, postanowiliśmy podjechać do pobliskiej, znanej w Polsce całej - Rydlówki, bowiem żadne z nas nigdy nie widziało jej na żywo. Dojeżdżając na miejsce, zaczęliśmy nieco kluczyć po bronowickich uliczkach bowiem oczekiwanego dworu nie mogliśmy uświadczyć mimo, że mapa wskazywała jednoznacznie. Okazało się niestety, że nasza wyczekiwana Rydlówka została skryta za masywnym ogrodzeniem. PTTK, które włada tym muzeum, uznało bowiem, że sierpień to dobry okres na urlop i zamknięcie obiektu. Szkoda...

Po drugie, Kraków jest sporym miastem, toteż każde z nas musiało pokonać jeszcze wiele kilometrów. Tym samym udaliśmy się w kierunku centrum, przejeżdżając przez tereny Akademii Górniczo-Hutniczej, następnie Błonia, Salwator aż wylądowaliśmy przy Wiśle. Biorąc pod uwagę nasze wyczyny z Jury, upadliśmy zatrważająco nisko. Na deser przejażdżka bulwarami obok Wawelu, a przy kładce Bernatka każde z nas pojechało już w swoją stronę. 

Gdy byłem już w domu, z niedowierzaniem spoglądałem na licznik rowerowy. Przejechałem ponad 90 km. W tej kwestii, na głowę bije mnie Justysia, która łącznie przejechała ponad 100 km! Jeszcze o poranku, nie śniłbym o takim wyniku. Wszystko mogę zawdzięczać właśnie Ju, bez której nigdy w życiu nie porwałbym się na tak wielką pętlę jurajską. Jak była ona wielka i kręta [pętla, nie Justysia] tak piękna się okazała. Dzięki Ju - jeszcze piękniejsza. Można uznać, że oboje ujrzeliśmy niemal wszystko co najpiękniejsze w podkrakowskiej części Jury tworząc wspaniałą wycieczkę, która zostanie w naszych sercach do końca życia.
Z jurajskim pozdrowieniem
piechurek