Kudłacze, to jedyne schronisko górskie, do którego można w jeden dzień dojść z Krakowa (niebieskim szlakiem do Myślenic, a stamtąd czerwonym, lub zielonym, w sumie około 9 godzin marszu).
Nagle poczułem jakby ktoś rzucił mi rękawicę pod nogi, której oczywiście nie mogłem nie podjąć. Wyciągam wszelkie potrzebne mapy i istotnie widzę, iż z Krakowa do Myślenic prowadzi szlak niebieski, natomiast dalej to już wybór dowolny: przez Zarabie i do celu. Szukam też informacji w sieci lecz na temat niebieskiego szlaku znalazłem ich mało, a do tego widoczne były rozbieżności w kilometrażu. Udokumentowanych wypraw z Krakowa na Kudłacze w Internecie także jak na lekarstwo, toteż tym bardziej chciałem przetrzeć te niezbadane drogi.
Pozostając w prawdzie ze sobą, muszę przyznać, że od momentu pojawienia się tego pomysłu do jego realizacji minęło kilkanaście długich miesięcy. W końcu nastał ten wyjątkowy dzień...
Miejsce: Pogórze Wielickie
Pierwotny cel: Przejście z Krakowa na Kudłacze w jeden dzień
Trasa zrealizowana: Uzdrowisko Swoszowice ul. Krzyżanowskiego ul. Chałubińskiego Lusina Dobrzyczany Zielona Wrząsowice Świątniki Górne Siepraw Zawada Polański Las Las Doboszówka Myślenice
Czas przejścia z postojami: 8 h
Oznakowanie: katastrofalne, fatalne, bardzo złe, mylące - przepraszam, musiałem się wyżyć
Pogoda: jesienna, później letnia
Widoczność: dobra
Nasza trasa na odcinku Swoszowice - Siepraw (mapka powiększy się po kliknięciu) |
Wsiedliśmy do autobusu, który zawieźć miał nas do Swoszowic. Niezwykle obawiałem się pierwszych rozmów, bowiem bałem się, iż nie będziemy mieli o czym dyskutować. Tymczasem rzeczywistość okazała się wprost przeciwna do mych myśli. Zaczęliśmy gaworzyć o edukacji oraz studiach. Po przełamaniu pierwszych lodów, poczułem się przy Justysi bardzo luźno - przy Niej mogłem być po prostu sobą, co było kolejną radością zaznaną przeze mnie tamtego dnia. Od początku nasze rozmowy opierały się na uśmiechu i szczerości przez co odniosłem wrażenie, iż może to być wyjątkowy dzień.
Mając przed sobą ponad 30 km drogi, wspólnie z Ju, mniej więcej o godz. 6:40 postawiliśmy swe stopy, przy słupku z niebiesko-białym kółeczkiem oznaczającym początek szlaku. W powietrzu nie dało się nie wyczuć jakże charakterystycznego aczkolwiek mało przyjemnego zapachu. To jedna z cech uzdrowiska w Swoszowicach.
Sławę swą zawdzięcza źródłom leczniczych wód siarczkowo-siarkowodorowych. Zawartość siarki w wodzie (około 69 mg/l) stawia Swoszowice na piątym miejscu na świecie. W samym uzdrowisku znajdują się dwa odwierty głębinowe. Pozyskuje się tu także leczniczą ziemię błotno-borowinową. Leczy się tu około 5000 osób rocznie, głównie na choroby: reumatyczne, neurologiczne oraz dermatologiczne.
Za zabudowaniami łazienek i domu zdrojowego rozpościera się park zdrojowy z okazami topoli nadwiślańskiej oraz modrzewi, pośród których prowadzi nasz szlak. Stan ten trwa tylko chwilkę, bowiem potem kluczyliśmy już wąskimi uliczkami wśród zabudowań domków jednorodzinnych. Szlak niestety omija pobliską Łysą Górę, z której roztacza się niebrzydki widok na najbliższą sferę Pogórza Wielickiego z Mogilanami i "zakopianką" w tle. W zamian wylądowaliśmy na ul. Chałubińskiego niechybnie zbliżając się do granic administracyjnych miasta. Póki co stawialiśmy kroki wyłącznie po asfalcie, a szlak prowadził właściwie po drodze bez pobocza.
Jeśli mielibyśmy się w czymś zagłębiać to myślę, że tylko w panującej aurze. Pokonując dolinkę rzeki Wilgi ujrzeliśmy zagadkową, i w części mroczną mgłę. Do tego poziomu dostosowało się również niebo, na którym nie było oznak wzbijającego się w górę słońca. Marsz o tej porze wśród nierzadko pędzących samochodów miał zatem specyficzny wymiar.
Docieramy do rozdroża w Lusinie. Nagle, myślę sobie głośno: a gdzie się podział szlak?! Nie minęła nawet godzina drogi, a już musieliśmy rozkładać mapy aby upewnić się, którą drogą pójść. Po szybkich konsultacjach okazało się, że musimy się kilka kroczków cofnąć. Obok, pewna seniorka zapytała się nas:
- dokąd idziecie?
- do Myślenic.
Wyraz twarzy kobiecy był pełen zdziwienia - najkrócej mówiąc. Po chwili, dotarliśmy do - prawdopodobnie - pierwszego, ciekawszego punktu na trasie. Otóż szlak okrąża zespół dworski (XVII - XIX w.), w skład którego wchodzi drewniano-murowany dwór, park oraz folwark. Całość otoczona grubym murowanym płotem, toteż na obejściu obiektu się skończyło. Co gorsza, w tym momencie zaczął padać kapuśniaczek. Na szczęście był on tak krótki jak odcinki bez asfaltu, którymi do tej pory prowadził szlak.
Za Lusiną ponownie asfalcik, a co będziemy sobie buty niszczyć! Aż tu nagle zaskoczenie, bowiem szlak odbijał na niewielką łączkę. Po pierwsze, gdyby nie odpowiednie czytanie mapy to po prostu minęlibyśmy ten moment zaś po drugie, to nawet kierując się w odpowiednią stronę to i tak turysta zostaje pozostawiony sam sobie. Znaleźliśmy się przeto na łące i widząc w oddali bociana, mogliśmy w pełni oddać się jego podziwianiu, bowiem nie bardzo było wiadomo w którą stronę iść. Nawet żadnej wydeptanej ścieżki. Jak widać przy niebieskim szlaku ze Swoszowic do Myślenic to mapa w skali 1:50 000 po prostu wymięka. Zachowując dozę logiki udaliśmy się skrajem lasu, aż po chwili ujrzeliśmy słup energetyczny a na nim charakterystyczne paski. Rosząc solidnie buty, pośród czyjegoś ogródka wyszliśmy z tego kryzysu i spokojnie mogliśmy powrócić do szutrowo-asfaltowych klimatów.
Gdy ponownie zaczęliśmy wpadać w poranną monotonię, uraczyła nas niespodziewana atrakcja mniej więcej po pokonaniu wielkiego koła wokół Dobrzyczan. Za ogrodzeniem, na krótko ściętej trawie, spacerowały sobie dziwne zwierzęta, które bardziej dopasowałbym do ogrodu zoologicznego niż do Pogórza Wielickiego.
Przy płocie kręcił się również sympatyczny struś. Chyba był głodny, a my niestety nie mieliśmy czym go poczęstować. Zresztą, to i tak staliśmy koło wielkiego zakazu zabraniającego dokarmiania.
Mijając podkrakowskie wsie, często można spotkać przydrożne kapliczki. Jedne odnowione, inne zapomniane, a każda z nich nosi brzemię zmian, którego dokonały się na danym terenie przez dziesiątki lat.
W międzyczasie minęliśmy również dom pomocy społecznej, a obok niego kościół (patrz: powyższa mapka) przez co zbliżyliśmy się do Świątnik Górnych. Zresztą wieże tamtejszego kościoła już od dłuższej chwili widniały w zasięgu naszych oczu.
Zanim dotarliśmy do Świątnik Górnych - tradycyjnie - musieliśmy zgubić szlak, który niezauważalnie opuścił główną drogę. Jak widać, są takie miejsca, w których najlepsza mapa nie pomoże. Jeżeli uważasz się za wytrawnego turystę i mistrza orientacji, koniecznie przejdź szlak ze Swoszowic do Myślenic nie zaglądając do żadnej mapy. Emocje gwarantowane!
Ujrzeliśmy przeto dwa kościoły. Pierwszy z nich (XVII-wieczny) spłonął doszczętnie w 1968 r. zaś 30 lat później podjęto próbę jego odbudowy jako wotum na przypadające w 2001 r. 10-lecie beatyfikacja bł. Anieli Salawy oraz 700-lecie parafii.
Historia nowszego z kościołów jawi się tak, iż 26 VI 1960 r. ks. bp Karol Wojtyła poświęcił i wmurował tu kamień węgielny. Budowano go ok. 10 lat, a jego konsekracja odbyła się dopiero we wrześniu 1995 r. za sprawą ks. kard. Franciszka Macharskiego. On też, podniósł kościół do rangi Sanktuarium Bł. Anieli Salawy.
Co ciekawe, między tymi obiektami sakralnymi znaleźliśmy nawet informację turystyczną. Niestety, była ona zamknięta, a co gorsza, pusta w środku. Zasięgnąłem informacji, u koleżanki mieszkającej na miejscu i okazuje się, że IT stoi tam dla tzw. picu.
Bardziej pocieszna okazała się pogoda, bowiem w tym rejonie zaznaliśmy - nareszcie - więcej chwil ze słońcem. Korzystając z okazji, zrobiliśmy sobie także dłuższy postój zważając na fakt, iż maszerowaliśmy już od ponad 4 h. Popas trwał przeszło godzinę, a wypełniały go pochłaniające rozmowy, które sprawiały, że czas płynął o wiele szybciej. Choć było to nasze pierwsze spotkanie, to dzięki dziesiątkom wymienionych wcześniej maili, oboje mieliśmy odczucie, iż tak naprawdę znamy się od wielu lat. Przez cały dzień mogłem więc dzielić z Justysią wszystko co tylko poczułem.
Po regenerującym posiłku i pochłaniających rozmowach, postanowiliśmy kontynuować poznawanie Pogórza Wielickiego. Aby jednak to uczynić, musieliśmy zadać sobie najważniejsze tego dnia pytanie o to, którędy teraz. Jak się okazało szlak, nikł gdzieś koło plebanii w boczną dróżkę. Kilka minut nam zajęło aby ten przesmyk odnaleźć. Przy okazji wyrażam nadzieję, że nie uszkodziliśmy w żaden sposób ogródka proboszcza.
Szlak sprowadził nas do doliny rzeki Sieprawki, w której czaiły się kolejne zabytki:
Powyżej, widnieje drewniany kościółek p.w. św. Marcina, gruntownie przebudowany w 1766 roku. W bryle świątyni zachowały się oryginalne fragmenty pierwszego, prawdopodobnie trzynastowiecznego kościółka sprzed jego osiemnastowiecznej przebudowy. W okresie międzywojennym, kościółek znajdował się w stanie ruiny. Na szczęście został odrestaurowany i rekonsekrowany w 1951 roku. Jak widać, w Sieprawiu zachowały się wszystkie pokolenia kościołów: najstarszy XIII-wieczny oraz XVII-wieczny i obecny, które mogliśmy podziwiać chwilę wcześniej.
Po drugiej stronie drogi zachowała się też ta oto kapliczka MB Różańcowej. Z daleka wygląda niepozornie, jednak warto do niej podejść. Na szczycie dwuczłonowego postumentu znajduje się "szafka-domek" z fiurką MB Różańcowej. Cały postument pokryty jest trudnymi do odszyfrowania napisami. Udało się odczytać tylko niektóre z nich. W płytkiej wnęce zwieńczonej półkoliście można ujrzeć symbol Alfy i Omegi i nieco niżej napis - był początek, będzie koniec. Najlepszym powodem, dla którego warto obejrzeć kapliczkę z bliska jest fakt, iż wewnątrz postumentu umieszczono mały kościółek o powierzchni około ćwierć metra kwadratowego. Maluteńki ołtarz z obrazem MB Częstochowskiej i figurkami Piotra (po lewej), a św. Pawła (po prawej), a powyżej: obrazek św. Jerzego na koniu. Wnętrze tego kościółka wykończone jest drewnem oraz posiada ławki jak w prawdziwym kościele.
Przy kapliczce zatrzymał nas sympatyczny senior z siekierą w ręku. Opowiadał o tutejszych zabytkach i pytał czy weszliśmy do wnętrza drewnianego kościółka. Słysząc odpowiedź zaprzeczającą, gorąco nas do tego namawiał. Dyskretnie zakończyliśmy miłą pogawędkę "z ostrzem w tle" i pomknęliśmy dalej za biało-niebieskimi znakami.
Nie wiedzieć czemu, szlak omija kolejny symbol Sieprawia - źródło bł. Anieli Salawy. Po kilkunastu minutach dostaliśmy jednak pierwsze widoki na okoliczne wzgórza. Zauważalne było zwłaszcza sieprawskie sanktuarium.
Niedługo później stało się coś, czego z pewnością się nie spodziewacie. Zgubiliśmy szlak. Nie wiem jak nagle opuścił drogę i jeszcze bardziej nie wiem jakim cudem zostało to "niby" oznakowane jednak musieliśmy nadrabiać metrów aby ominąć ten feralny teren.
Prawdę mówiąc, dobrze, że miałem u boku uśmiechniętą i pełną optymizmu Justysię. Od maszerowania tym szlakiem można było dostać kręćka nie mówiąc już o fragmentach, w których mógłbym błądzić. Z doświadczenia takie chwile są dla mnie denerwujące, a tu proszę jakie wspaniałe lekarstwo wedle powiedzenia, iż kobiety łagodzą obyczaje. Kolejnym argumentem był fakt, iż ogółem to nie było za wiele miejsc, w których człowiekowi automatycznie zastygają nogi, a myśli zbiegają się wokół najprostszego: "jak tu pięknie...". Na takich trasach, kompan mający zmysł szczerej i ciekawej rozmowy jest zatem tym bardziej nie do przecenienia. Dzięki takim osobom mile można wspominać nawet mgliste i asfaltowe przedmieścia Krakowa.
Tymczasem opuściliśmy Siepraw i wkraczaliśmy w rejony Zawady. Czas na drugą część mapki:
Nie da się nie zauważyć, iż systematyczne zbliżanie się do Myślenic oznaczało większy udział wędrówek leśnych. Już w Zawadzie szlak sprowadził nas do głębokiego jaru. Wąska ścieżka, na której nie brakowało gałęzi prowadziła nas zagajnikiem, który nie wyróżniał się niczym specjalnym. Byliśmy jednak tak uszczęśliwieni faktem, że w końcu przemierzamy jakiś lasek, że postanowiliśmy to udokumentować:
Szlak wyprowadził nas z zagajnika wprost na pole. Niby była na drzewie jakaś strzałka, jednakże za bardzo nie wiedzieliśmy na co ona wskazuje. Przechodząc je, dotarliśmy do drogi, gdzie nastała kolejna wątpliwość, w prawo czy w lewo? Orientacja mapy zgodnie z faktycznymi kierunkami świata wyłoniła poprawną odpowiedź.
Nastąpił powrót do naszego ukochanego asfaltu. Pogoda systematycznie się poprawiała, toteż i mimo długiej wędrówki, coraz lepiej nam się rozmawiało. Zagadaliśmy się do tego stopnia, że minęliśmy kolejne odbicie szlaku. Nie wracaliśmy się jednak kilka kroków lecz kilkaset metrów co pokazało jak byliśmy sobą pochłonięci. Sytuacja stała się tym zabawniejsza, gdyż nagle wylądowaliśmy na czyimś podwórku myśląc, że jest to przesmyk, którym prowadzi nasz szlak.
Po chwili odnaleźliśmy właściwe tory, a ja skrzętnie dokonałem ekspertyzy tego "turystycznego miejsca zbrodni". Moje oględziny wypadły jednoznacznie - żadnego uprzedzenia o skręcie, żadnej strzałki, zaś znak znajdował się dopiero za skrętem w bocznej uliczce.
Następnie znaleźliśmy się na łące, która na końcu otulona była lasem. Im bliżej jej końca, tym więcej zarośli było zaś my po raz enty zaczęliśmy się zastanawiać, który kierunek wybrać. Po burzliwej dyskusji, intuicyjnie zauważyliśmy znamiona ścieżki. Już mieliśmy się cofać, gdyż na drzewach żadnych śladów farby, aż tu nagle zaciekawiał nas taki enigmatyczny ksylem. Podchodzimy bliżej i widzimy, że mały fragment kory został oberwany. Tak, na tym skrawku powinien widnieć nasz szlak. Poszliśmy dalej i biało-niebieskie znaki odrodziły się niczym feniks z popiołu.
Wśród najdłuższego tego dnia odcinka leśnego, kluczyliśmy w różnych kierunkach bacznie zważając na oznakowanie. Przytrafił się nawet fragment mocno bagnisty, gdzie musieliśmy kombinować z susami bądź szerokimi obejściami.
Szlak wyprowadził nas w rejon myślenickiego... wysypiska. Obecnie, oprócz niego stoi tam również zakład utylizacji odpadów sfinansowany w niemałej część ze środków unijnych. Podążaliśmy zatem drogą zbudowaną z betonowych płyt.
Długim łukiem osiągnęliśmy szeroko pojęte przedmieścia Myślenic. W końcu ujrzeliśmy potężną dolinę Raby, a w niej zabudowania miasta. Po raz pierwszy też, dostrzegliśmy pagórki Beskidu Wyspowego oraz Makowskiego, a wśród nich gdzieś nasze Kudłacze...
W takiej aurze (mijaliśmy m. in. krzaki truskawek) piechurkowało się już całkiem przyjemnie z zaznaczeniem, że szliśmy tutaj na tzw. "czuja" bowiem bez drzew to już w ogóle znaków nie uświadczysz. Te pojawiły się dopiero przy kapliczce z 1902 roku. Tam też postanowiliśmy odpocząć, gdyż promienie tak przyjemnie otulały okoliczne łąki.
Dzień pięknie rozkwitł, aż zapomnieliśmy, że Myślenice nie są końcem naszej wędrówki. Polna droga wyprowadziła nas na asfaltową, która estakadą dźwignęła się nad ruchliwą zakopianką.
Podświadomie czułem, że chyba dalej nie dam rady już nigdzie iść, toteż chciałem jak najszybciej osiągnąć rynek uznając go za finisz tej szaleńczej wędrówki.
Jeszcze przed rynkiem jedna, krótka lecz sztywna górka i równie nieprzyjemne zejście, gdzie człowiek wręcz przechylał się do przodu, a jak wiadomo - lądowanie na asfalcie do przyjemnych nie zależy. Kilka miejskich uliczek i nareszcie osiągnęliśmy Myślenice.
Warto wspomnieć, że:
Lokując się na jednej z ławek, uznaliśmy, że na dziś wystarczy. Osobiście czułem w sobie zmęczenie, zaś w nogach nadwyrężenie. Inną sprawą jest, że kontynuacja zapewne skończyła by się na Kudłaczach ale gdzieś w porze zmierzchu, a przecież do Krakowa wypadałoby czymś wrócić. Poczułem ulgę, że nigdzie już nie muszę iść, toteż rozsiadłem się tak, że nikt z tego letargu by mnie nie wybudził. Gdy tylko słonko mocniej zaświeciło to już całkiem było nam błogo. Delikatnie się o siebie oparliśmy i zamknęliśmy oczy. Było cudownie...
Nagle, podchodzi do nas elegancki młodzieniec zadając pytania o to ile wydajemy na perfumy tudzież całe zestawy kosmetyków. Czaruje nam przy tym zagadkowym opakowaniem. W sumie to pomyślałem sobie, że przyszedł tu, bo "czuć nas" w całych Myślenicach. Po chwili zadał totalnie "z czapy" pytanie o rok powstania telewizji Polsat. Udzieliłem poprawnej odpowiedzi, po czym z radością ogłosił, że jeden flakonik perfum damskich dostaję za darmo, zaś drugi - dla mężczyzn za symboliczną kwotę. Zamieszał w głowie tak, że początkowo sądziłem, iż oba dostanę za darmo. Otrzeźwienie przyszło jednak w dobrej chwili, toteż kulturalnie podziękowaliśmy mu za ofertę. Trzeba jednak przyznać, że młodzieniec czynił swój fach wyśmienicie.
Mając jeszcze w zanadrzu trochę dnia, postanowiliśmy liznąć zabytkową część Myślenic. Na rynku zaciekawiła nas figura pewnej postaci:
Po powrocie na rynek uznaliśmy, że powoli czas wracać. Nie musieliśmy już trzymać się żadnego szlaku, toteż liczyłem że szybko natrafimy na jakiegoś busa z tabliczką Kraków. Tymczasem, główna arteria prowadząca przez miasto była wtedy kompletnie rozkopana. Próbowałem wyniuchać swą intuicją odpowiedni kierunek jednakże szybko musiałem się zreflektować, gdyż musieliśmy się wracać. Gdy wśród wąskich chodników, świateł, nakazów i zakazów, nareszcie dotarliśmy do placu, z którego zazwyczaj odjeżdżały busy, informacja przy nim głosiła wyraźnie, iż miejsce odjazdów do Krakowa zostało przeniesione. Potraktowałem to w kategoriach małego koszmarku, bowiem nie dość, że tyle razy gubiliśmy szlak to jeszcze teraz na dokładkę, nie potrafiłem odnaleźć jednego przystanku.
Krótki spacerek zamienił się więc w marszobieg z elementami ganiania choć w sumie to najważniejsze, iż odnaleźliśmy to co chcieliśmy. Powrót busem minął za to pod znakiem skrzętnego odliczania minut. Chciałem bowiem, abyśmy zajechali do Krakowa tak by Ju nie musiała długo czekać na autobus do domu. Ma urocza towarzyszka widząc jak nerwowo sprawdzam w telefonie godzinę, chciała mi go w pewnej chwili po prostu zabrać uznając, że nieważne na którą zajedziemy, ważne jest to co przeżyliśmy!
Mogliśmy więc przystąpić do wstępnych podsumowań. Nie osiągnęliśmy Kudłaczy ani nawet nie liznęliśmy Beskidu Makowskiego jednak przeżyliśmy starcie ze szlakiem widmo. Szczerze mówiąc, to tuż po wyprawie mówiłem głośno o tym, że był to szlak z gatunku tych, na których moja noga już nigdy więcej nie postanie. Minęły jednak miesiące i teraz zaczynam sobie myśleć trochę inaczej. Może to już takie hobbystyczne zboczenie ale chciałbym zmierzyć się jeszcze raz z miejscami, w których zgubiłem drogę. To takie specyficzne podejście, szlak dał mi w kość, a jednak chce pokazać mu, że nawet najgorsze oznakowanie nie stanowi dla mnie przeszkody przez co ustrzegę się błądzenia. Z drugiej strony, dotarliśmy przecież do Myślenic więc po co zawracać sobie głowę takimi szczególikami? Wizja przejścia z Krakowa do schroniska na Kudłaczach jest jednak wciąż kusząca. Czy kiedyś się uda, kolejne lata pokażą...
Osobiście twierdzę, że największym sukcesem tego spaceru było zwerbowanie kogokolwiek na tak długą, ciężką i monotonną trasę. Chciałbym zatem serdecznie podziękowaćmojej dzielnej i wytrwałej Justysi. Większość osób zrezygnowałaby z tego szlaku po godzinie drogi, a Ty dałaś radę do końca, przemierzając dziesiątki kilometrów po Pogórzu Wielickim. Gdyby nie Twoje pozytywne nastawienie to sam bym zrezygnował nie wspominając o tym że szlag(k) jasny by mnie trafił!
Mam też nadzieję, że moje następne pomysły wycieczkowe będą mniej postrzelone. Do zobaczenia w górach i... pogórzach!
Mijając podkrakowskie wsie, często można spotkać przydrożne kapliczki. Jedne odnowione, inne zapomniane, a każda z nich nosi brzemię zmian, którego dokonały się na danym terenie przez dziesiątki lat.
W międzyczasie minęliśmy również dom pomocy społecznej, a obok niego kościół (patrz: powyższa mapka) przez co zbliżyliśmy się do Świątnik Górnych. Zresztą wieże tamtejszego kościoła już od dłuższej chwili widniały w zasięgu naszych oczu.
Zanim dotarliśmy do Świątnik Górnych - tradycyjnie - musieliśmy zgubić szlak, który niezauważalnie opuścił główną drogę. Jak widać, są takie miejsca, w których najlepsza mapa nie pomoże. Jeżeli uważasz się za wytrawnego turystę i mistrza orientacji, koniecznie przejdź szlak ze Swoszowic do Myślenic nie zaglądając do żadnej mapy. Emocje gwarantowane!
Świątniki górne szczycą się sięgającą ponoć XI w. tradycją posługi mieszkańców w wawelskiej katedrze. Istotnie wieś zwana pierwotnie Górkami, potem Górkami Świątnickimi znajdowała się na uposażeniu wawelskiej kustodii, lecz od jak dawna - nie wiadomo. Pierwsze wzmianki o wsi pochodzą z "Liber Beneficiorum" Jana Długosza (poł. XV w.).
W 1888 r. w Świątnikach Górnych założono szkołę ślusarską, kontynuującą żywe po dziś tradycje rzemiosł metalowych. Otóż końcem XVI w. z inicjatywy biskupa krakowskiego Jerzego Radziwiłła w Świątnikach powstały pierwsze warsztaty rusznikarskie i szabelnie, później także pracownie płatnerskie. Wytwarzano również kłódki i zamki, co wraz z zanikiem wytwórczości na rzecz wojska stało się główną specjalnością miejscowego rzemiosła. W XIX w. rozwinęło się również kowalstwo artystyczne.Do Świątnik Górnych - mających prawa miejskie od 1997 r. - dotarliśmy po godzinie dziewiątej. Nie mając zbytnio czasu na głębsze zwiedzanie, przecięliśmy główną drogę i... zgubiliśmy szlak. Gdy nasze drogi znów się połączyły, otworzyłem mapę i wydedukowałem, że poszliśmy krótszą trasą, a w dodatku drogą o mniejszym natężeniu ruchu. Uzupełnijmy sobie jednak ten wpis informacją o tamtejszym kościele.
Zabytkowy kościół w Świątnikach Górnych wzniesiono w l. 1846-56, przenosząc doń około 1900 r. z wawelskiej katedry, dwa marmurowe, późnobarokowe ołtarze boczne z połowy XVIII w. wykonane wg projektu Franciszka Placidiego. W lewym bocznym znajduje się otoczony czcią XVII-wieczny obraz Matki Bożej Łaskawej zaś w głównym obraz patrona parafii - św. Stanisława biskupa i męczennika przedstawiający wskrzeszenie Piotrowina pędzla Wojciecha Eliasza-Radzikowskiego z około 1860 roku.Maszerując przez jakiś czas prosto przed siebie, dotarliśmy do kolejnego newralgicznego punktu. Przy wielkich lipach, będących pomnikami przyrody (zdjęcie obok) należy skręcić w lewo. Po krótkim podejściu szlak wyprowadza do miejsc, które zna każdy sieprawski katolik.
Ujrzeliśmy przeto dwa kościoły. Pierwszy z nich (XVII-wieczny) spłonął doszczętnie w 1968 r. zaś 30 lat później podjęto próbę jego odbudowy jako wotum na przypadające w 2001 r. 10-lecie beatyfikacja bł. Anieli Salawy oraz 700-lecie parafii.
Historia nowszego z kościołów jawi się tak, iż 26 VI 1960 r. ks. bp Karol Wojtyła poświęcił i wmurował tu kamień węgielny. Budowano go ok. 10 lat, a jego konsekracja odbyła się dopiero we wrześniu 1995 r. za sprawą ks. kard. Franciszka Macharskiego. On też, podniósł kościół do rangi Sanktuarium Bł. Anieli Salawy.
1) stary kościół w Sieprawiu, 2) nowszy kościół będący Sanktuarium Bł. Anieli Salawy |
Bardziej pocieszna okazała się pogoda, bowiem w tym rejonie zaznaliśmy - nareszcie - więcej chwil ze słońcem. Korzystając z okazji, zrobiliśmy sobie także dłuższy postój zważając na fakt, iż maszerowaliśmy już od ponad 4 h. Popas trwał przeszło godzinę, a wypełniały go pochłaniające rozmowy, które sprawiały, że czas płynął o wiele szybciej. Choć było to nasze pierwsze spotkanie, to dzięki dziesiątkom wymienionych wcześniej maili, oboje mieliśmy odczucie, iż tak naprawdę znamy się od wielu lat. Przez cały dzień mogłem więc dzielić z Justysią wszystko co tylko poczułem.
Po regenerującym posiłku i pochłaniających rozmowach, postanowiliśmy kontynuować poznawanie Pogórza Wielickiego. Aby jednak to uczynić, musieliśmy zadać sobie najważniejsze tego dnia pytanie o to, którędy teraz. Jak się okazało szlak, nikł gdzieś koło plebanii w boczną dróżkę. Kilka minut nam zajęło aby ten przesmyk odnaleźć. Przy okazji wyrażam nadzieję, że nie uszkodziliśmy w żaden sposób ogródka proboszcza.
Szlak sprowadził nas do doliny rzeki Sieprawki, w której czaiły się kolejne zabytki:
Powyżej, widnieje drewniany kościółek p.w. św. Marcina, gruntownie przebudowany w 1766 roku. W bryle świątyni zachowały się oryginalne fragmenty pierwszego, prawdopodobnie trzynastowiecznego kościółka sprzed jego osiemnastowiecznej przebudowy. W okresie międzywojennym, kościółek znajdował się w stanie ruiny. Na szczęście został odrestaurowany i rekonsekrowany w 1951 roku. Jak widać, w Sieprawiu zachowały się wszystkie pokolenia kościołów: najstarszy XIII-wieczny oraz XVII-wieczny i obecny, które mogliśmy podziwiać chwilę wcześniej.
Po drugiej stronie drogi zachowała się też ta oto kapliczka MB Różańcowej. Z daleka wygląda niepozornie, jednak warto do niej podejść. Na szczycie dwuczłonowego postumentu znajduje się "szafka-domek" z fiurką MB Różańcowej. Cały postument pokryty jest trudnymi do odszyfrowania napisami. Udało się odczytać tylko niektóre z nich. W płytkiej wnęce zwieńczonej półkoliście można ujrzeć symbol Alfy i Omegi i nieco niżej napis - był początek, będzie koniec. Najlepszym powodem, dla którego warto obejrzeć kapliczkę z bliska jest fakt, iż wewnątrz postumentu umieszczono mały kościółek o powierzchni około ćwierć metra kwadratowego. Maluteńki ołtarz z obrazem MB Częstochowskiej i figurkami Piotra (po lewej), a św. Pawła (po prawej), a powyżej: obrazek św. Jerzego na koniu. Wnętrze tego kościółka wykończone jest drewnem oraz posiada ławki jak w prawdziwym kościele.
Przy kapliczce zatrzymał nas sympatyczny senior z siekierą w ręku. Opowiadał o tutejszych zabytkach i pytał czy weszliśmy do wnętrza drewnianego kościółka. Słysząc odpowiedź zaprzeczającą, gorąco nas do tego namawiał. Dyskretnie zakończyliśmy miłą pogawędkę "z ostrzem w tle" i pomknęliśmy dalej za biało-niebieskimi znakami.
Nie wiedzieć czemu, szlak omija kolejny symbol Sieprawia - źródło bł. Anieli Salawy. Po kilkunastu minutach dostaliśmy jednak pierwsze widoki na okoliczne wzgórza. Zauważalne było zwłaszcza sieprawskie sanktuarium.
Niedługo później stało się coś, czego z pewnością się nie spodziewacie. Zgubiliśmy szlak. Nie wiem jak nagle opuścił drogę i jeszcze bardziej nie wiem jakim cudem zostało to "niby" oznakowane jednak musieliśmy nadrabiać metrów aby ominąć ten feralny teren.
Prawdę mówiąc, dobrze, że miałem u boku uśmiechniętą i pełną optymizmu Justysię. Od maszerowania tym szlakiem można było dostać kręćka nie mówiąc już o fragmentach, w których mógłbym błądzić. Z doświadczenia takie chwile są dla mnie denerwujące, a tu proszę jakie wspaniałe lekarstwo wedle powiedzenia, iż kobiety łagodzą obyczaje. Kolejnym argumentem był fakt, iż ogółem to nie było za wiele miejsc, w których człowiekowi automatycznie zastygają nogi, a myśli zbiegają się wokół najprostszego: "jak tu pięknie...". Na takich trasach, kompan mający zmysł szczerej i ciekawej rozmowy jest zatem tym bardziej nie do przecenienia. Dzięki takim osobom mile można wspominać nawet mgliste i asfaltowe przedmieścia Krakowa.
Tymczasem opuściliśmy Siepraw i wkraczaliśmy w rejony Zawady. Czas na drugą część mapki:
Nie da się nie zauważyć, iż systematyczne zbliżanie się do Myślenic oznaczało większy udział wędrówek leśnych. Już w Zawadzie szlak sprowadził nas do głębokiego jaru. Wąska ścieżka, na której nie brakowało gałęzi prowadziła nas zagajnikiem, który nie wyróżniał się niczym specjalnym. Byliśmy jednak tak uszczęśliwieni faktem, że w końcu przemierzamy jakiś lasek, że postanowiliśmy to udokumentować:
Szlak wyprowadził nas z zagajnika wprost na pole. Niby była na drzewie jakaś strzałka, jednakże za bardzo nie wiedzieliśmy na co ona wskazuje. Przechodząc je, dotarliśmy do drogi, gdzie nastała kolejna wątpliwość, w prawo czy w lewo? Orientacja mapy zgodnie z faktycznymi kierunkami świata wyłoniła poprawną odpowiedź.
Nastąpił powrót do naszego ukochanego asfaltu. Pogoda systematycznie się poprawiała, toteż i mimo długiej wędrówki, coraz lepiej nam się rozmawiało. Zagadaliśmy się do tego stopnia, że minęliśmy kolejne odbicie szlaku. Nie wracaliśmy się jednak kilka kroków lecz kilkaset metrów co pokazało jak byliśmy sobą pochłonięci. Sytuacja stała się tym zabawniejsza, gdyż nagle wylądowaliśmy na czyimś podwórku myśląc, że jest to przesmyk, którym prowadzi nasz szlak.
Po chwili odnaleźliśmy właściwe tory, a ja skrzętnie dokonałem ekspertyzy tego "turystycznego miejsca zbrodni". Moje oględziny wypadły jednoznacznie - żadnego uprzedzenia o skręcie, żadnej strzałki, zaś znak znajdował się dopiero za skrętem w bocznej uliczce.
Następnie znaleźliśmy się na łące, która na końcu otulona była lasem. Im bliżej jej końca, tym więcej zarośli było zaś my po raz enty zaczęliśmy się zastanawiać, który kierunek wybrać. Po burzliwej dyskusji, intuicyjnie zauważyliśmy znamiona ścieżki. Już mieliśmy się cofać, gdyż na drzewach żadnych śladów farby, aż tu nagle zaciekawiał nas taki enigmatyczny ksylem. Podchodzimy bliżej i widzimy, że mały fragment kory został oberwany. Tak, na tym skrawku powinien widnieć nasz szlak. Poszliśmy dalej i biało-niebieskie znaki odrodziły się niczym feniks z popiołu.
w tle: myślenickie wysypisko |
Szlak wyprowadził nas w rejon myślenickiego... wysypiska. Obecnie, oprócz niego stoi tam również zakład utylizacji odpadów sfinansowany w niemałej część ze środków unijnych. Podążaliśmy zatem drogą zbudowaną z betonowych płyt.
Długim łukiem osiągnęliśmy szeroko pojęte przedmieścia Myślenic. W końcu ujrzeliśmy potężną dolinę Raby, a w niej zabudowania miasta. Po raz pierwszy też, dostrzegliśmy pagórki Beskidu Wyspowego oraz Makowskiego, a wśród nich gdzieś nasze Kudłacze...
W takiej aurze (mijaliśmy m. in. krzaki truskawek) piechurkowało się już całkiem przyjemnie z zaznaczeniem, że szliśmy tutaj na tzw. "czuja" bowiem bez drzew to już w ogóle znaków nie uświadczysz. Te pojawiły się dopiero przy kapliczce z 1902 roku. Tam też postanowiliśmy odpocząć, gdyż promienie tak przyjemnie otulały okoliczne łąki.
Dzień pięknie rozkwitł, aż zapomnieliśmy, że Myślenice nie są końcem naszej wędrówki. Polna droga wyprowadziła nas na asfaltową, która estakadą dźwignęła się nad ruchliwą zakopianką.
Podświadomie czułem, że chyba dalej nie dam rady już nigdzie iść, toteż chciałem jak najszybciej osiągnąć rynek uznając go za finisz tej szaleńczej wędrówki.
Jeszcze przed rynkiem jedna, krótka lecz sztywna górka i równie nieprzyjemne zejście, gdzie człowiek wręcz przechylał się do przodu, a jak wiadomo - lądowanie na asfalcie do przyjemnych nie zależy. Kilka miejskich uliczek i nareszcie osiągnęliśmy Myślenice.
Warto wspomnieć, że:
Lokacja miasta nastąpiła w 1342 r. (za panowania Kazimierza Wielkiego) zaś rynek został wytyczony niewiele później. Otoczony jest nowszą zabudową, wśród której zachowało się kilka kamieniczek z okresu XVIII/XIX w.
1-3) rynek w Myślenicach |
Nagle, podchodzi do nas elegancki młodzieniec zadając pytania o to ile wydajemy na perfumy tudzież całe zestawy kosmetyków. Czaruje nam przy tym zagadkowym opakowaniem. W sumie to pomyślałem sobie, że przyszedł tu, bo "czuć nas" w całych Myślenicach. Po chwili zadał totalnie "z czapy" pytanie o rok powstania telewizji Polsat. Udzieliłem poprawnej odpowiedzi, po czym z radością ogłosił, że jeden flakonik perfum damskich dostaję za darmo, zaś drugi - dla mężczyzn za symboliczną kwotę. Zamieszał w głowie tak, że początkowo sądziłem, iż oba dostanę za darmo. Otrzeźwienie przyszło jednak w dobrej chwili, toteż kulturalnie podziękowaliśmy mu za ofertę. Trzeba jednak przyznać, że młodzieniec czynił swój fach wyśmienicie.
Mając jeszcze w zanadrzu trochę dnia, postanowiliśmy liznąć zabytkową część Myślenic. Na rynku zaciekawiła nas figura pewnej postaci:
Św Florian, którego późnobarokową figurę wystawiono na myślenickim Rynku w 1776 r. nie uchronił miasta od kolejnych trzech pożarów w I połowach XIX i XX wieku. Na rynku uwagę zwraca również studnia-fontanna, pochodząca z 1893 r. wewnątrz której na cokole stoi żeliwna figura kobiety z wazą. Postać została odlana w Wiedniu, a mieszkańcy zwą ją pieszczotliwie "Tereską".Tak jak i w Krakowie, tak tutaj do historycznego serca miasta doprowadza wiele ulic. Jedna, zwróciła jednak naszą szczególną uwagę, bowiem kierowała do wzniosłej budowli sakralnej:
Najbardziej godnym uwagi zabytkiem Myślenic jest znajdujący się nieopodal Rynku kościół parafialny - sanktuarium MB Myślenickiej. Wzniesiony został w 1465 r. na miejscu poprzedniego, mimo późniejszych przekształceń, zachował ogólnie gotycki kształt, zaś w swym wnętrzu barokowe wyposażenie.Nie wchodziliśmy do środka, toteż poniższe kadry ukazują najciekawsze miejsca z zewnątrz obiektu. Nie zabrakło epitafiów, które upamiętniały m. in. wybór kardynała Karola Wojtyły na biskupa Rzymu a także Matkę Boską Myślenicką. Co ciekawe, wszechobecnym motywem były czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami...
1-3) wokół kościoła pw. Narodzenia NMP w Myślenicach |
Krótki spacerek zamienił się więc w marszobieg z elementami ganiania choć w sumie to najważniejsze, iż odnaleźliśmy to co chcieliśmy. Powrót busem minął za to pod znakiem skrzętnego odliczania minut. Chciałem bowiem, abyśmy zajechali do Krakowa tak by Ju nie musiała długo czekać na autobus do domu. Ma urocza towarzyszka widząc jak nerwowo sprawdzam w telefonie godzinę, chciała mi go w pewnej chwili po prostu zabrać uznając, że nieważne na którą zajedziemy, ważne jest to co przeżyliśmy!
Mogliśmy więc przystąpić do wstępnych podsumowań. Nie osiągnęliśmy Kudłaczy ani nawet nie liznęliśmy Beskidu Makowskiego jednak przeżyliśmy starcie ze szlakiem widmo. Szczerze mówiąc, to tuż po wyprawie mówiłem głośno o tym, że był to szlak z gatunku tych, na których moja noga już nigdy więcej nie postanie. Minęły jednak miesiące i teraz zaczynam sobie myśleć trochę inaczej. Może to już takie hobbystyczne zboczenie ale chciałbym zmierzyć się jeszcze raz z miejscami, w których zgubiłem drogę. To takie specyficzne podejście, szlak dał mi w kość, a jednak chce pokazać mu, że nawet najgorsze oznakowanie nie stanowi dla mnie przeszkody przez co ustrzegę się błądzenia. Z drugiej strony, dotarliśmy przecież do Myślenic więc po co zawracać sobie głowę takimi szczególikami? Wizja przejścia z Krakowa do schroniska na Kudłaczach jest jednak wciąż kusząca. Czy kiedyś się uda, kolejne lata pokażą...
Osobiście twierdzę, że największym sukcesem tego spaceru było zwerbowanie kogokolwiek na tak długą, ciężką i monotonną trasę. Chciałbym zatem serdecznie podziękować
Mam też nadzieję, że moje następne pomysły wycieczkowe będą mniej postrzelone. Do zobaczenia w górach i... pogórzach!
Zwerbowana spacerowiczka z wielką chęcią zgłasza się na kolejne wyprawy :) a wyzwanie Swoszowice-Myślenice-Kudłacze ( bez zguby! ) nie ucieknie!
OdpowiedzUsuńMoże więc weekend majowy albo tuż po sesji? :) Wszak taka deklaracja nie może zostać niewypełniona!
UsuńCzekam na więcej.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie. Nie mogłem nic znaleźć na temat tej trasy, a przeczytawszy tę samą informację na stronie "Kudłaczy" również dostrzegłem rzuconą rękawicę :p
OdpowiedzUsuńWitam ponownie. Latem rzeczywiście przebyłem trasę z Krakowa do Myślenic próbując kurczowo trzymać się niebieskiego szlaku i muszę przyznać, że w pełni zgadzam się z autorem. Nawet zaopatrzony w wydruki powyższych wskazówek i tak wielokrotnie zmuszony byłem zawracać i szukać drogi, a spędzony w ten sposób czas stanowi znaczny procent całkowitego czasu przejścia. Dobrze pasuje tu termin "szlak-widmo", gdyż szlak ten nic nie musi - nie musi być widoczny (pojawia się i znika), nie musi sygnalizować gdzie akurat skręca, nie musi też przebiegać w sposób logiczny (vide "ogródek proboszcza" i wiele innych sytuacji).
OdpowiedzUsuńNa chwilę obecną przebycie tej trasy trzeba bardziej potraktować, jako wyzwanie dla własnej spostrzegawczości, domyślności i cierpliwości (moja ostatecznie wymiękła), aniżeli sposób rekreacji. Niemniej gorąco polecam poszukiwaczom przygód i wrażeń - tych na trasie nie brakuje ;)
Dzięki za informacje. Jak widać od lat nic się nie zmienia i zapewne nie zmieni, bowiem krakowski PTTK w żadnym stopniu nie pali się do odnawiania szlaków. Mam tam znajomego, toteż zdradzić mogę, iż krakowski oddział wyznaje zasadę: jak Urząd Marszałkowski da dotację to dopiero można coś pomyśleć o uzupełnieniu infrastruktury. W praktyce wokół Krakowa to tylko Szlak Orlich Gniazd ze względu na swą popularność jest dobrze utrzymany.
UsuńNie wiem czy śledząc mapę okolic Krakowa zwróciłeś kiedyś uwagę na zielony szlak gen. Bema prowadzący od pętli tramwajowej w Borku Fałęckiego przez Sidzinę, Libertów, Gaj, Mogilany do Radziszowa aczkolwiek to był kolejny przykład szlaku-widmo. Użyłem czasu przeszłego, bowiem podróżując ostatnio w rejonie Borku i Klinów zauważyłem, iż szlak (przynajmniej na tej krakowskiej części) został skasowany. Jeszcze w wakacje miałem okazję przejechać go rowerem i rzeczywiście dla piechura byłaby to asfaltowa udręka. Jak widać szlak Bema podzielił los wielu innych ścieżek. I pomyśleć, że jeszcze 30 lat temu okolice Krakowa miały tak imponującą sieć szlaków turystycznych liczonych w setkach kilometrów. Cóż, inne czasy, tereny uległy ogromnej urbanizacji - do przeszłości już nie wrócimy. Ciekawe czy niebieskie znaki ze Swoszowic również czeka w najbliższych latach kasacja - póki co wszystko na to wskazuje.
W okolicy jest również czarny szlak łącznikowy z Sieprawia do Lasu Bronaczowa - również kiepsko oznaczony ale o dziwo aż byłem zaskoczony niemałą ilością punktów widokowych na Beskidy. Choć przeważał asfalt to nie brakowało odcinków leśnych.
Ogółem, widzę u Ciebie zamiłowanie do nietypowych tras więc jak coś moglibyśmy się gdzieś wybrać. Szczerze mówiąc kilka takich eskapad chodzi mi po głowie a we dwójkę zawsze raźniej się zgubić ;). Jak coś to poślij maila, dzięki za komentarz.
Pozdrawiam!
Też mam od dawna w planach jednodniowy atak na Kudłacze ;) Pamiętasz może ile czasu zajęło Wam przejście trasy?
OdpowiedzUsuńDo samych Myślenic zeszło z 7-8 godzin przez ciągłe błądzenie. Później już uświadomiliśmy sobie, że nie damy rady, toteż nie forsowaliśmy tempa. Prawda jest natomiast taka, że na całą trasę (do Kudłaczy) trzeba zarezerwować z 10 godzin szybkiego marszu.
Usuń