Gdybym mógł cofnąć czas, powróciłbym właśnie do tej wycieczki. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego? Dlaczego nie do niebiańskiego tygodnia pośród ukraińskich Karpat czy też wspinaczki ku Rysom w nieskazitelnej pogodzie i widoczności? Choć wspomniane wyprawy były wspaniałe to jednak wędrówka na Lubomir miała w sobie coś czego poprzednie podróże nie posiadały. Jakby to ująć, w moim życiu pojawił się ktoś, kto sprawił, że począłem odczuwać z życia a tym samym z wędrówek jeszcze większą radość. W sumie to nie sądziłem, że coś takiego będzie w ogóle możliwe. Do tej pory odbyłem tak wiele wypraw, gdzie moja dusza cieszyła się pejzażami sam na sam myśląc, że jest to szczyt wolności i uciechy. Myliłem się, bo nagle jedna osoba ku mojemu szczęściu ten pogląd zburzyła. Niech więc będzie to opowieść o radości jaką dają góry, gdy odkrywa się je u boku ukochanej kobiety...
Region: na południowy-wschód od Myślenic
Pasmo: Beskid Makowski/Wyspowy (sprawa sporna)
Trasa: Lipnik - wschodnimi zboczami Lubomira - Kobielnik - Burdelówka Lubomir (904 m) Łysina (891 m) Schronisko PTTK na Kudłaczach (731 m) Sucha Polana Kamiennik Południowy (827 m) Kamiennik Północny (785 m) Poręba
Dystans: 20 km
Pogoda: wspaniała
Widoczność: bardzo dobra
Bus wysadził Nas gdzieś na skraju Beskidu Makowskiego - nawet sami nie do końca wiedzieliśmy w jakiej miejscowości się znaleźliśmy. Tu, krótka przerwa na pierwszą dygresję. Gdyby nie Justynka to pewnie w życiu bym się w tym zagadkowym miejscu nie znalazł. W pojedynkę ciężej jest znaleźć ten pierwiastek samozaparcia, a nawet gdy już bardzo chcę gdzieś jechać i jestem na to zdecydowany to nagle najtrudniejszą rzeczą okazuje się ruszenie tyłka z własnego łóżka. We dwójkę, nie ma miejsca na takie wymówki, nie mógłbym wszak zawieść najbliższej osoby. Wyłania się więc pierwszy plus jakim było porzucenie lenistwa na rzecz wzmożonej aktywności w celu zaplanowania dnia tak, aby na długo został on w naszych wspomnieniach.
Choć może wydawać się to dziwne, to - kilka dni wcześniej - gdy sprawdzałem zza biurka komputerowego połączenia busowe w rejony pasma Łysiny i Lubomira to czułem przypływ radości. Po prostu czułem, że nie robię już tego wyłącznie dla siebie lecz po to aby ta najbliższa przyszłość przyniosła Nam wiele szczęścia. Gdy więc wszystko było już zaplanowane ruszyliśmy ku Myślenicom, a tam... klops - rozkład z Internetu nie był adekwatny do zastanego na przystanku. W planach chcieliśmy się dostać do Kobielnika, w pobliże Przełęczy Jaworzyce, przez którą przebiega Mały Szlak Beskidzki. Szlak ten w mig doprowadziłby Nas do Lubomira. Czekać na busa ponad godzinę to istna strata czasu, toteż wybraliśmy pierwszy lepszy kurs, zmierzający w interesującym Nas kierunku.
Choć peron przystankowy w Myślenicach to nie beskidzkie bezdroża to jednak sytuacja ta uświadomiła mi, że nawet gdyby coś nieoczekiwanego stało się na górskim szlaku to już nie zostanę z tym sam. We dwójkę wędruje się bowiem raźniej i bezpieczniej i właśnie takie myśli mnie wypełniały podczas jazdy lokalnym busem, w którym uśmiechaliśmy się do siebie radośnie widząc pierwsze beskidzkie pagórki.
Możemy więc wrócić do początku opowieści i odpowiedzieć na pytanie: gdzie w końcu Nas ten bus wysadził? Gdy zostaliśmy ostatnimi pasażerami w pojeździe, kierowca co chwilę pytał Nas czy już wysiadamy zupełnie tak jakby gdzieś się śpieszył. Droga asfaltowa pięła się ku górze i gdy zaczęliśmy górować nad okolicznymi miejscowościami, uznaliśmy, że czas porzucić wygodne siedzenia i potuptać trochę nóżkami.
Niemal od razu po wyjściu zachwyciliśmy się okolicą! Czyściutkie, błękitne niebo a do tego beskidzkie, zalesione kopy tworzyły cudowny pejzaż. W ferworze tych uniesień, zauważyłem znaki zielonego szlaku. Wyciągamy więc mapę i kombinujemy próbując się zlokalizować. To niesamowite, zwykłe otwarcie mapy, a gdy robi się to we dwójkę staje się to takie... ciekawe i emocjonujące. Widok tych piktogramów, plam koloru zielonego i białego stwarza pole do wesołych rozmów i rozważań nad zaplanowaną trasą. Nawet mapa próbowała Nam przekazać, że czeka Nas fantastyczna wędrówka.
Okazało się, że znaleźliśmy się we wsi Lipnik, z której wprost na Lubomir prowadzi wspomniany szlak zielony. Śledząc jego bieg na mapie okazało się, że prowadzi on niemal wyłącznie lasem. Wstępny plan zakładał wędrówkę od Przełęczy Jaworzyce, bowiem Mały Szlak Beskidzki na tym odcinku dostarcza kilka punktów widokowych, które przy takiej aurze mogłyby być szczególnie atrakcyjne. Bez wahania, porzuciliśmy więc zielony szlak i zaczęliśmy trawersować zbocze Lubomira.
1-4) początkowe widoczki |
Widoki obejmowały pasmo Cietnia w Beskidzkie Wyspowym, Przełęcz Wierzbanowską oraz Wierzbanowską Górę. Od pierwszego wejrzenia byliśmy nimi zachwyceni!
Zgodnie z mapą i naszą spontaniczną decyzją, kierowaliśmy się z Lipnika wprost na Kobielnik nie do końca wiedząc, że ścieżka, którą podążaliśmy była kiedyś świadkiem wojennych wydarzeń. Gdybyśmy przystanęli i zaczęli dokładnie eksplorować teren, odnaleźlibyśmy ślady okopów.
Tereny Beskidu Wyspowego i Pogórza Wiśnickiego stały się jesienią i zimą 1914 r. widownią zażartych bojów między armią rosyjską a wojskami państw centralnych. Walki były niezwykle zacięte i krwawe. Żołnierskie męstwo i trudy boju ukazują nam dziś niemi świadkowie historii: okopy, rowy obronne, a nade wszystko cmentarze wojenne, ukryte w górskich bezdrożach. Ten fragment działań I wojny światowej w grudniu 1914 r. na obszarze pomiędzy Rabą a Dunajcem zyskał w historiografii miano operacji łapanowsko-limanowskiej.
Operacja stanowiła zwrot w kampanii jesienno-zimowej 1914 r. na froncie galicyjskim. Sukces wojsk austro-węgierskich został osiągnięty w trudnych, górskich i zimowych warunkach. Chwalebną rolę odegrały również polskie Legiony.
W objęciach malowniczych widoków, krążąc gdzieś w pobliżu granicy lasu, dotarliśmy do przysiółków Kobielnika. Nie chcąc robić jeszcze większego koła niż teraz, ruszyliśmy wąską drogą asfaltową ku górze, zostawiając definitywnie za sobą Przełęcz Jaworzyce. Uznaliśmy, że do Małego Szlaku Beskidzkiego, a w konsekwencji do Lubomira dojdziemy na skróty poprzez domostwa Burdelówki stanowiącej przysiółek Kobielnika zlokalizowany najbliżej interesującego Nas szczytu.
Jest to miejscowość letniskowa znajdująca się u podnóża Lubomira. Nazwa pochodzi najprawdopodobniej od kobiałek - niewielkich koszyków wyplatanych przez tutejszą ludność. W dolnej części Kobielnika, nieopodal drogi do Wiśniowej za potokiem stoi murowana kapliczka - pamiątka po pladze szarańczy, która nawiedziła tę okolicę w 1749 r.
Asfalt kończył się skupiskiem kilku zabudowań. Nie chcieliśmy budzić nikogo w ten sobotni poranek, toteż zeszliśmy na boczek, na łączkę, za którą już na wyciągnięcie dłoni wznosił się główny grzbiet pasma Lubomira i Łysiny. Dochodzimy do jej skraju, a tam głęboki jar z ledwo widocznym strumykiem. Co gorsza, zbocza tego wąwozu były strasznie strome przez co wdaliśmy się w burzę mózgów nad wyborem dalszej wędrówki. W praktyce czekało Nas tylko kilkadziesiąt kroków (tak to oceniliśmy) "ostrej wspinaczki" w konsekwencji czego postanowiliśmy zaryzykować. Zbocza pokryte były śliskimi, jesiennymi liśćmi. Chwytaliśmy wszelkich gałązek, a nawet korzeni, bowiem nogi samoistnie zsuwały się w dół. Wtem nagle, w jednej chwili, bach! Ląduję na plecach i zsuwam się kilka metrów w dół. Serce stanęło mi w gardle a właściwie to miałem nawet wrażenie, że całkiem ze mnie wyfrunęło. Gdy poziom adrenaliny powrócił do normy zaczęliśmy oceniać straty. Ze mną było nawet nie najgorzej, zresztą cała gra toczyła się raczej o aparat, który w chwili feralnego upadku spoczywał na mych piersiach. Gdyby coś mu się stało to nie miałbym po co do domu wracać. Sprzęt przeżył, uf... Jak widać, w górach nawet kilka metrów drogi może dostarczyć niesamowitych emocji. A żeby nie było tak wesoło, to przed nami rozpościerała się stroma ściana, którą musieliśmy pokonać, bowiem odwrotu żadne z Nas nie przewidywało.
Stromizna była tak spora, że gdyby prowadził nią szlak tatrzański to z pewnością zostałby ubezpieczony klamrami oraz łańcuchami. Tymczasem naszą ostoją bezpieczeństwa były jedynie... delikatne i łatwo łamiące się gałązki. Co gorsza, pokonywane przez Nas zbocze porastały młode drzewka przez co musieliśmy zwracać uwagę, aby nie zagonić się w kozi róg, z którego dalsze wspinanie nie byłoby już możliwe. Przyznam się, że miałem kilka chwil, kiedy czułem, że zaraz spadnę. Toż to nawet na Kościelcu jest łagodniej! Staraliśmy nawzajem sobie pomagać i to było kluczem do przetrwania. Gdy zza krawędzi zbocza dotarły do Nas promienie słonecznie, poczuliśmy, że już blisko i że damy radę! Udało się, przeto w jednej chwili wyszliśmy zza zarośli na asfaltową drogę, którą mogłyby się poruszać matki z wózkami dziecięcymi. Taki tam kontrast w naszej wędrówce. W życiu nie spodziewaliśmy się takich przygód. Cóż, na przyszłość lepiej na dziko nie chodzić. Znakowany szlak zwiastował bezpieczniejszą drogę chociaż z doświadczenia to przecież w górach wszystko się może zdarzyć.
nareszcie na znakowanym czerwono Małym Szlaku Beskidzkim prowadzącym wprost na Lubomira |
Niedługo później przy drodze zastaliśmy wiatę turystyczną. Uznaliśmy to za świetną okazję do popasu. Co więcej, obok znajdowało się kilka tablic informacyjnych dotyczących obserwatorium astronomicznego, które wieńczy szczyt Lubomira. O nim, czas jeszcze będzie poopowiadać natomiast teraz zasmakowaliśmy się w puszce pełnej owoców z syropem. W ruch poszedł scyzoryk z widelcem i powolutku znikały kawałki gruszek, moreli, a także bliżej niezidentyfikowanego czerwonego owocu. Nasze żołądki jeszcze chyba przeżywały emocje związane ze wspinaczką, bowiem w pewnej chwili zaprotestowały stawiając zacięty opór czego efektem była niedojedzona zawartość puszki. Mimo niepełnego drugiego śniadania, energii wcale Nam nie brakowało. Pamiętam, że wskutek radości z upływającego dnia miałem ochotę wręcz tańczyć, a już o protestach Justynki, gdy brałem ją na ręce unosząc ku górze - nie wspomnę.
Ruszyliśmy więc w dalszą wędrówkę ciesząc się z otaczającej Nas przyrody. Wtem nadeszła euforia, bowiem po raz pierwszy tego dnia ujrzeliśmy Tatry i to w niemal pełnej krasie! Stanęliśmy jak zahipnotyzowani, bo dla miłośników pejzaży była to nie lada gratka. Co ciekawe, nie obserwowaliśmy Tatr sami, bowiem obok nas skubał sobie trawkę młody konik.
1-4) zachwycające widoki rozpościerające się z czerwonego szlaku prowadzącego na Lubomir |
Szeroki trakt wiódł Nas konsekwentnie ku górze. To oznaczało, że z każdą chwilą panorama ulegała poszerzaniu. Było to tym bardziej cenne, że widoków długiej i postrzępionej grani nie zakłócała żadna poważniejsza chmura. Nim definitywnie wkroczyliśmy w teren lasu, mogliśmy się nimi sowicie nacieszyć.
1-3) grań Tatr stawała się coraz rozleglejsza, 4) nie samymi Tatrami człowiek żyje, beskidzkich wzniesień też nie brakowało |
Niegdyś, widząc istne morze szczytów przed sobą, starałem się w myślach odgadywać nazwy obserwowanych wierzchołków. Teraz spotkało mnie kolejne wielkie szczęście, bowiem mogłem to czynić na głos, a ów szczęściem było zainteresowanie Justynki. Opisywałem zmyślnymi epitetami widzianą grań, a me słowa wodziły Jej rozpromieniony wzrok od szczytu do szczytu. W ten sposób odwiedziliśmy choćby Rysy oraz Krywań. Oczy lśniły się Nam przy tym niesamowicie a radość wraz z marzeniami wypełniały nasze podróżnicze duszyczki.
1-5) grań tatrzańska z zaznaczonymi najważniejszymi szczytami widziana z płd-wsch zbocza Lubomira |
Od takich widoków nie sposób było się oderwać. Jako, że podziwialiśmy je we dwoje, energię z nich płynącą chłonęliśmy ze zdwojoną mocą. W tych fantastycznych nastrojach wkroczyliśmy w las, na ostatnią prostą prowadzącą ku Lubomirowi mijając co jakiś czas kolejne tablice ścieżki dydaktycznej pt. "Wielcy astronomowie znani i mniej znani". Kolejne przystanki opowiadały m. in. o tym czym są komety, o Aleksandrze Wolszczanie - odkrywcy pierwszego pozasłonecznego układu planetarnego, o pulsarach - gwiazdach, które można usłyszeć, o Kazimierzu Kordylewskim - odkrywcy pyłowych księżyców Ziemi, a także o Tadeuszu Banachiewiczu - twórcy pierwszej stacji obserwacyjnej na Lubomirze. Kto pragnie szerzej zgłębić swą wiedzę w tych tematach, niech szybko planuje wycieczkę w pasmo Lubomira i Łysiny, bo tablice na ścieżce dydaktycznej wypełnione są wiedzą oraz ciekawymi zdjęciami.
1-2) widoki zastąpił las |
Góry, a szczególnie ich mało uczęszczane szlaki nastrajają do podejmowania wielu tematów rozmów. Gdy otoczyliśmy się leśnym spokojem, a jedynymi dźwiękami był śpiew ptaków, mogliśmy się skupić i zaangażować w niełatwym dyskursie. Życie wielu z nas - w tym naszych przyjaciół - wije się zagmatwanymi ścieżkami. Wspólna wędrówka daje dużo czasu aby opowiedzieć o tym wszystkim co czujemy bądź co nas martwi i niepokoi. Gdy zaś skłębią się nad nami jakieś problemy, to w góry wręcz wskazane jest uciec, bo może gdzieś daleko od ich źródła będziemy w stanie spojrzeć na daną sytuację inaczej. Niewątpliwie, w górach panuje unikalny klimat przez co wędrówka z zaufaną osobą pozwala się bardziej otworzyć na drugiego człowieka. Właśnie w takiej szczerej rozmowie pokonaliśmy ostatnie metry podejścia. Oboje czuliśmy, że z każdym kilometrem i z każdą godziną rozmów nasza więź się umacnia.
Inną sprawą jest fakt, że przy doborowym towarzystwie czas płynie szybciej, toteż odniosłem wrażenie pozornie szybkiego wejścia na Lubomir zapominając zupełnie, że odbyło się ono okrężną drogą. Szczyt powitał Nas nowoczesnym budynkiem obserwatorium astronomicznego.
W 1922 r. z inicjatywy prof. Tadeusza Banachiewicza, wystawiono skromny budynek obserwatorium astronomicznego - stację Obserwatorium Krakowskiego. Książę Kazimierz Lubomirski podarował na ten cel 10 hektarów. Drewniany budynek obserwatorium nie miał charakterystycznej dla tego typu obiektów kopuły - dach był początkowo rozkładany, a po kilku latach wykonano dach rozsuwany na drewnianych prowadnicach.
Dlaczego na miejsce lokalizacji placówki wybrano górę zwaną obecnie Lubomirem? Tu zadecydowało kilka czynników. Po pierwsze, musiało to być miejsce położone jak najwyżej lecz jednocześnie niezbyt daleko od Krakowa. Kręgi poszukiwań idealnej lokalizacji sięgały Beskidów, Gorców, a nawet Gór Świętokrzyskich. W końcu wybrano Łysinę (tak dawniej nazywał się Lubomir) odległą od Krakowa o 33 km. Zaletą tego miejsca był brak rozwiniętego przemysłu oraz miejskich aglomeracji w najbliższym otoczeniu przez co niebo nie było zanieczyszczane światłem. Ponadto przez sporą część roku odnotowywano tu znikome zachmurzenie. Kolejnym walorem był fakt, że ówczesną Łysinę można było - przy dobrej widoczności - dostrzec z Krakowa co miało niebagatelne znacznie, bowiem pozwalało to na bezpośrednią komunikację. Przekaz informacji pomiędzy ośrodkami miał odbywać się za pomocą alfabetu Morse'a nadawanego przy pomocy heliotropu.
Astronomom żyło się całkiem dobrze wśród lokalnej ludności. Początkowo, obwiniani byli za sprowadzanie niepogody lecz w miarę upływu czasu zostali zaakceptowani. Co ciekawe, zdarzały się przypadki, w których okoliczne kobiety odwiedzały stację prosząc o wróżbę...
budynek obserwatorium astronomicznego na Lubomirze |
Jak historia pokazała, usytuowanie w tym miejscu obserwatorium było strzałem w dziesiątkę. Praca tutejszych naukowców przyniosła bowiem wiele epokowych odkryć...
Prowadzono tu głównie obserwacje gwiazd zmiennych zaćmieniowych. Pierwszy sukces o randze międzynarodowej odnotowano w czerwcu 1925 r. kiedy kierownik placówki Lucjan Orkisz odkrył komety w gwiazdozbiorze Pegaza. Była to pierwsza kometa odkryta przez Polaka od czasów Jana Heweliusza. Prowadzono tu również pomiary meteorologiczne, a pierwszej ich syntezy dokonał Tadeusz Olczak w 1928 roku.
Kolejnego odkrycia komety dokonał w 1936 r. Władysław Lis z Węglówki, pracujący w obserwatorium jako pomocnik. Okazało się, że obiekt w gwiazdozbiorze Małego Lwa odkryli niezależnie także obserwatorzy z Japonii (Siger Kaho) i Związku Radzieckiego (Stefan Kozik - z pochodzenia Polak) - nazwano więc go kometą Kaho-Kozika-Lisa.
Spoglądając na sylwetkę obecnego obserwatorium, trudno sądzić aby był to ten sam obiekt, który powstał tu w latach 20. XX wieku. Choć pierwotny budynek zbudowany został ponad 90 lat temu, to od tamtej pory astronomicznych obserwacji dokonywano tu ledwie przez jedną trzecią tego okresu. Jak to z wieloma sprawami się działo, wszystko przerwała II wojna światowa...
W czasie okupacji Niemcy zezwolili na działalność placówki kierowanej przez Władysława Tęczę, gdyż dane meteorologiczne były wykorzystywane przez Luftwaffe. W 1944 r. w obserwatorium kwaterowały oddziały partyzanckie. W czasie akcji pacyfikacyjnej 15 IV 1944 r. pracowników i sprzęt ewakuowano, a budynki zostały spalone. Przez następne dekady turyści mogli oglądać zarys podmurówki pawilonu ze schodkami i postumentem pod lunety oraz piwnice budynku mieszkalnego. W ostatnich latach udało się przywrócić funkcję tego miejsca, tak zasłużonego dla dziejów polskiej astronomii. Wybudowano nowoczesny obiekt, ładnie wkomponowany w miejscowy krajobraz, któremu nadano imię prof. T. Banachiewicza. Uroczyste otwarcie miało miejsce 6 X 2007 r.
fragmenty starego obserwatorium |
wejście do obecnego obserwatorium |
Okazało się, że gościliśmy na Lubomirze dokładnie w piątą rocznicę otwarcia nowego obserwatorium. Nie liczyliśmy z tego tytułu na żadne wykwintne bonusy aczkolwiek mieliśmy nadzieję na zwiedzenie wnętrza budynku, bowiem jest on dostępny dla turystów w każdy weekend w wyznaczonych porach.
Obserwatorium popularyzuje astronomię. Na turystów czekają pokazy Słońca oraz Wenus zaś w przypadku sporego zachmurzenia prezentacja dotycząca historii placówki oraz aktualnego wyglądu nieba. Nie brakuje też pogawędek na tematy astronomiczne. Całość trwa ok. 35-40 minut, a koszt wynosi tylko 2 zł od osoby. Ponadto co bliżej nieokreślony czas organizowane są nocne pokazy nieba.
Nikt zatem nie może mieć już wątpliwości, że na Lubomir warto się wybrać! I tylko jakież było nasze rozczarowanie, gdy na płotku ujrzeliśmy kartkę, iż 6 X 2012 obserwatorium będzie zamknięte. Cóż, na całe szczęście Lubomir znajduje się na tyle blisko Krakowa, że pewnie jeszcze nie raz tu zawitamy - pomyśleliśmy oboje i zasiedliśmy aby coś zjeść.
Miłośnicy zbierania odznak turystycznych z pewnością dobrze znają Lubomira, bowiem wlicza się on do Korony Gór Polskich oraz Korony Beskidów jako najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego. Tu dochodzimy do nieco problematycznej kwestii podziału geograficznego Beskidów. Od kiedy tylko chodzę po górach, miałem wpajane, że Pasmo Lubomira i Łysiny wlicza się do Beskidu Makowskiego. Ponadto nawet na moich mapach tego terenu, omawiane pasmo jest przypisywane do Beskidu niegdyś zwanego Średnim. Tymczasem w naukowo opracowanej regionalizacji Polski wg Jerzego Kondrackiego, całe Pasmo Lubomira i Łysiny należy do Beskidu Wyspowego. Nauka swoje zaś przekonania i nawyki turystów swoje. Zapewne jeszcze przez wiele lat rozbieżności końca mieć nie będą.
Z wielką radością podeszliśmy ku drzewu, do którego przybita została powyższa tabliczka. Choć oboje zdjęć z własnym udziałem nie lubimy, to tu okazja nastała wyjątkowa, toteż każde z Nas stanęło pod tabliczką przez co zyskaliśmy niepodważalny dowód szczytowania na Lubomirze. Po wielu miesiącach od tejże wycieczki, zdjęcia te ogląda się z ogromnym sentymentem...
przez pasmo Lubomira i Łysiny... |
W trakcie przytaczania historii obserwatorium wspomniałem, iż niegdyś szczyt Lubomira zwał się Łysiną. Jak zatem nazywała się Łysina? Wróćmy do historii, która rozwieje wszelkie wątpliwości.
Miejscowa ludność nazywała od wieków cały wyniosły dwukilometrowy grzbiet Łysiną, a jego odcinek leżący w rejonie wierzchołka o wysokości 904 m - Przygolezią, od nazwy polany pasterskiej. Nazwę Lubomir wprowadzono w 1932 r. na cześć wielbiciela części lasów na Łysinie, księcia Kazimierza Lubomirskiego. Nowa nazwa została urzędowo zatwierdzona i pojawiła się na mapach lecz w okolicznych wioskach się nie przyjęła więc do dziś wielu mieszkańców używa dla całego grzbietu nazwy Łysina.
Istotnie, Lubomira i Łysinę dzieli ledwie 1,3 km. Ponadto nie ma między tymi szczytami żadnej przełęczy przez co ścieżka prowadzi w tej okolicy niemal po płaskim terenie. Nim dotarliśmy do wierzchołka Łysiny, nastąpił postój w pewnym urokliwym miejscu. Otóż między Lubomirem a Łysiną zlokalizowana jest mała polanka (pozostałość dawnej polany Przygoleź), którą upodobali sobie paralotniarze. Latem 2008 r. również przemierzałem ten szlak i właśnie wówczas dostąpiłem zaszczytu obserwacji ich powietrznych figli wykonywanych z niebywałą lekkością. Niestety, teraz żadnego z nich nie spotkaliśmy ale za to otworzyły się przepyszne widoki w kierunku północnym, w tym na Kraków.
widok z pasma Lubomira i Łysiny w kierunku północnym |
Ależ tu było pięknie! Stanęliśmy obok siebie wytężając wzrok aby dostrzec jak najwięcej. W sporym stopniu królewskie miasto zasłaniały Kamienniki lecz mimo tego i tak dostrzegliśmy kominy krakowskiej elektrociepłowni, a także fragment Jeziora Dobczyckiego. Ogółem, rozgrywała się zabawa w rozpoznanie jak największej ilości charakterystycznych punktów Krakowa. Ponadto, mieliśmy ogląd na Pogórze Wielickie oraz Wiśnickie, a także na najbardziej ku północy wysunięte szczyty Beskidu Wyspowego. Tysiące domów rozsianych było aż po horyzont! Całość sprawiła, że przestaliśmy liczyć upływający czas lecz po prostu patrzyliśmy z sobie tylko znaną admiracją...
Po chwilach ekscytacji ruszyliśmy w dalszą wędrówkę i znów widoki ustąpiły miejsca kniejom. Ju szczególnie umiłowała sobie piękno lasu. Osobiście, rzadko na to zwracam uwagę. Drzewo na drzewie, po lewej i po prawej to samo, gdzie się nie obejrzysz tam drzewa i tak nieraz przez wiele kilometrów. Magię gór tak samo jak i piękno lasu trzeba jednak umieć dostrzec. Ma sympatia dzięki swej wrażliwości czyniła to niezwykle subtelnie. Zadbała również o to abym i ja mógł odbierać ów bodźce i rzeczywiście, gdy tylko przyjrzałem się dokładniej, zauważyłem wiele odcieni zieleni wspartych delikatną żółcią. Nieco już jesienny, beskidzki las, przez który przedzierało się mnóstwo promieni słonecznych, bardzo mi się spodobał.
Ile ludzi tyle sposobów dostrzegania piękna. Po raz kolejny zostałem więc utwierdzony w przekonaniu, że góry odkrywane we dwoje stają się jeszcze powabniejsze. Przekazywaliśmy sobie to wszystko co sprawiało, iż nasze serca poczęły rosnąć jak na drożdżach.
Z drugiej strony, gdybym miał kontemplować co chwilę tą leśną głuszę to chyba już nigdy nie zdołałbym wejść na żadną górę. Żwawym kroczkiem dotarliśmy zatem na Łysinę, gdzie zbiega się kilka szlaków turystycznych. Ogółem, Pasmo Lubomira i Łysiny jest gęsto oszlakowane, toteż możemy te górki zaatakować od każdej strony. Przykładowo, Łysinę przecina szlak żółty, którym dojedziemy z Lubnia (od południa) oraz z Dobczyc i Zasania (od północy). Nasz czerwony Główny Szlak Beskidzki liczący aż 137 km wybiegając z Lubonia Wielkiego poprzez Mszanę Dolną, Lubogoszcz, Kasinę Wielką i Śnieżnicę dociera do Lubomira i Łysiny po czym głównym grzbietem pasma kieruje się ku Myślenicom, a dalej w kolejne urokliwe zakątki Beskidu Makowskiego oraz Małego. Na Łysinie rozpoczyna się również czarny szlak biegnący przez Kudłacze do Pcimia.
Kulminacja Łysiny znajduje się kilkadziesiąt metrów od głównej ścieżki. Podchodząc nań ujrzeliśmy barwny leśny pejzaż, a także punkt pomiarowy. Po jego przyklepaniu oficjalnie mogliśmy sobie wpaść w ramiona z gratulacjami. Zdobyliśmy kolejny wierzchołek Beskidu Makowskiego!
Szczyt usłany był warstewką liści, które wręcz zachęcały aby na nich przysiąść. Okazało się to jednak złudne wrażenie, bowiem tuż pod nimi tkwiły pojedyncze kamienie. Niewygodne podłoże, a także fakt przemykania pobliskimi szlakami niemałego grona turystów sprawiły, że nie zabawiliśmy na Łysinie nazbyt długo. Uznaliśmy oboje, że odnajdziemy bardziej kameralny zakątek, w którym oddamy się przyjemności górskiego leniuchowania.
Z Łysiny ku Kudłaczom, gdzie zlokalizowane jest jedyne w Beskidzie Makowskim schronisko prowadzą dwa równolegle szlaki: czerwony oraz czarny. Który jest ciekawszy? W zasadzie za bardzo to one się nie różnią, bowiem obejmują podobny dystans, którego przejście doprowadza do schroniska w 30 minut. Czerwony jest z pewnością bardziej popularny i z pewnością łagodniejszy niż czarny. Pierwszym z nich, podążałem przed ponad czterema laty, toteż słysząc tą nowinę moja pełna energii Ju w mgnieniu oka zdecydowała, iż tym razem obieramy wariant czarny.
Poczęliśmy więc odkrywać zupełnie nową ścieżkę, która początkowo opuszczała się miejscami stromym zboczem, po czym - jakby w geście przeprosin - jej profil wysokościowy zaczął się normować. Wszystko to w otoczeniu karpackiej buczyny, która - zdawałoby się - obserwowała Nas uważnie nasłuchując wielu tematów rozmów, które wówczas poruszaliśmy. Co było piękne na tym szlaku to fakt, że minęliśmy na nim radosną rodzinę przez duże R, bowiem po szlaku hasały sobie również dzieciaki oraz ich pies. Pod koniec tego etapu wędrówki minęliśmy kilka łączek bez walorów widokowych aczkolwiek przechodząc obok każdej z nich mieliśmy pokusę aby po prostu zejść ze ścieżki i nie patrząc na zegarki położyć się bezwiednie doświadczając jeszcze bliższego kontaktu z przyrodą.
Do Kudłaczy dotarliśmy po prawie 5 h (licząc od początku trasy) wędrówki przeplatanej postojami i zachwytami nad krajobrazami. Ujrzeliśmy sympatyczną, niewielkich rozmiarów kubaturę schroniska, a co najważniejsze, szeroką łąkę z soczystymi pejzażami. Sami nie wiedzieliśmy od czego rozpocząć nasz pobyt tutaj, od podbicia książeczek? Nie. Od posiłku? Też nie. Od zachwytów nad widokami? O tak! Bo też i było co podziwiać. Z Kudłaczy Tatr nie ujrzymy lecz wiele beskidzkich grzbietów porozcinanych głębokimi dolinami wcale im nie ustępowało. Koronnym argumentem w tej dyskusji był widok Babiej Góry na ostatnim planie, która jak powszechnie wiadomo Królową Beskidów jest jedyną i niepowtarzalną.
za Kamiennikami ujrzeliśmy Kraków, ponadto z jego zbocza (od prawej strony) wyłania się mała niebieska plama stanowiąca fragment Jeziora Dobczyckiego |
1-6) widoki z pasma Lubomira i Łysiny w kierunku północnym |
taką ścieżką wiódł nasz szlak |
Z drugiej strony, gdybym miał kontemplować co chwilę tą leśną głuszę to chyba już nigdy nie zdołałbym wejść na żadną górę. Żwawym kroczkiem dotarliśmy zatem na Łysinę, gdzie zbiega się kilka szlaków turystycznych. Ogółem, Pasmo Lubomira i Łysiny jest gęsto oszlakowane, toteż możemy te górki zaatakować od każdej strony. Przykładowo, Łysinę przecina szlak żółty, którym dojedziemy z Lubnia (od południa) oraz z Dobczyc i Zasania (od północy). Nasz czerwony Główny Szlak Beskidzki liczący aż 137 km wybiegając z Lubonia Wielkiego poprzez Mszanę Dolną, Lubogoszcz, Kasinę Wielką i Śnieżnicę dociera do Lubomira i Łysiny po czym głównym grzbietem pasma kieruje się ku Myślenicom, a dalej w kolejne urokliwe zakątki Beskidu Makowskiego oraz Małego. Na Łysinie rozpoczyna się również czarny szlak biegnący przez Kudłacze do Pcimia.
węzeł szlaków turystycznych na Łysinie |
kulminacja Łysiny |
punkt pomiarowy na wierzchołku Łysiny |
Z Łysiny ku Kudłaczom, gdzie zlokalizowane jest jedyne w Beskidzie Makowskim schronisko prowadzą dwa równolegle szlaki: czerwony oraz czarny. Który jest ciekawszy? W zasadzie za bardzo to one się nie różnią, bowiem obejmują podobny dystans, którego przejście doprowadza do schroniska w 30 minut. Czerwony jest z pewnością bardziej popularny i z pewnością łagodniejszy niż czarny. Pierwszym z nich, podążałem przed ponad czterema laty, toteż słysząc tą nowinę moja pełna energii Ju w mgnieniu oka zdecydowała, iż tym razem obieramy wariant czarny.
Poczęliśmy więc odkrywać zupełnie nową ścieżkę, która początkowo opuszczała się miejscami stromym zboczem, po czym - jakby w geście przeprosin - jej profil wysokościowy zaczął się normować. Wszystko to w otoczeniu karpackiej buczyny, która - zdawałoby się - obserwowała Nas uważnie nasłuchując wielu tematów rozmów, które wówczas poruszaliśmy. Co było piękne na tym szlaku to fakt, że minęliśmy na nim radosną rodzinę przez duże R, bowiem po szlaku hasały sobie również dzieciaki oraz ich pies. Pod koniec tego etapu wędrówki minęliśmy kilka łączek bez walorów widokowych aczkolwiek przechodząc obok każdej z nich mieliśmy pokusę aby po prostu zejść ze ścieżki i nie patrząc na zegarki położyć się bezwiednie doświadczając jeszcze bliższego kontaktu z przyrodą.
Do Kudłaczy dotarliśmy po prawie 5 h (licząc od początku trasy) wędrówki przeplatanej postojami i zachwytami nad krajobrazami. Ujrzeliśmy sympatyczną, niewielkich rozmiarów kubaturę schroniska, a co najważniejsze, szeroką łąkę z soczystymi pejzażami. Sami nie wiedzieliśmy od czego rozpocząć nasz pobyt tutaj, od podbicia książeczek? Nie. Od posiłku? Też nie. Od zachwytów nad widokami? O tak! Bo też i było co podziwiać. Z Kudłaczy Tatr nie ujrzymy lecz wiele beskidzkich grzbietów porozcinanych głębokimi dolinami wcale im nie ustępowało. Koronnym argumentem w tej dyskusji był widok Babiej Góry na ostatnim planie, która jak powszechnie wiadomo Królową Beskidów jest jedyną i niepowtarzalną.
1-2) widok z Kudłaczy na Beskid Makowski oraz Żywiecki |
Niesamowite okazało się niebo. Błękit wypełniał niemal każdy zakątek począwszy od zenitu na horyzoncie kończąc. Trafiliśmy na fantastyczne warunki atmosferyczne, toteż korzystając z hojności natury, braliśmy do siebie jak najwięcej widoków, zamykając je w naszej "skrzyni" pełnej skarbów i wspomnień.
królowa Beskidów widziana z Kudłaczy |
Pamiętacie retrospekcję z 10 sierpnia 2012 roku? (Pogórze Wielickie (z Krakowa do Myślenic... pieszo)) To właśnie wtedy za cel obraliśmy sobie Kudłacze porywając się na wielogodzinny marsz. Nie podołaliśmy temu wyzwaniu lecz oto po niemal dwóch miesiącach powróciliśmy w ten rejon i zdobyliśmy miejsce, które było inspiracją do naszej pierwszej wspólnej wędrówki. W pewnym sensie Kudłacze stały się więc świadkiem pięknej historii napisanej przez Naszą dwójkę. Dziś bowiem dopełniliśmy jej biegu...
schronisko na Kudłaczach |
Kudłacze - jedno z najwyżej położonych osiedli w Paśmie Lubomira i Łysiny, znajdujące się w granicach administracyjnych Pcimia. Wybudowane staraniem oddziału PTTK "Lubomir" z Myślenic schronisko na polanie Nad Nowinami użytkowano od 1991 r. choć oficjalne otwarcie nastąpiło dopiero w 1995 roku.
Właśnie na Kudłaczach poczułem jak góry potrafią zbliżać i łączyć. Patrząc wspólnie w dal mogliśmy snuć w myślach plany przyszłych wędrówek co wywoływało w Nas uśmiech tak szczery i bezwarunkowy, że niejedno dziecko nie byłoby w stanie tej radości dorównać.
Kolejnym zwiastunem przygód była książeczka Korony Beskidów. Choć moja - zwłaszcza po ukraińskich wojażach - była wypełniona w znacznie większym stopniu aniżeli Justynki, to obiecałem Jej wtedy, iż oboje staniemy razem na wszystkich wymienionych w wykazie szczytach. Zostałem w niewytłumaczalny sposób oczarowany przez co przestało mieć pryncypalne znaczenie to gdzie idę w góry lecz to z Kim to czynię...
na Kudłacze prowadzi wiele szlaków przez co jest to popularne miejsce wśród turystów |
Na polanie przed schroniskiem spędziliśmy dobre pół godziny. Wspólnie z Nami, cieplutkim słoneczkiem cieszyła się też grupa innych turystów. Część z nich rozpaliła nawet ognisko i cóż, mieliśmy z tym trochę pecha, bowiem wiatr poniósł drażniący dym wprost ku naszej ławeczce. Chyba był to sygnał, że czas się zbierać...
szlak czerwony biegnie od tego rozdroża ku Łysinie, zielony natomiast do Poręby przez Kamienniki |
Po podbiciu książeczek, mogliśmy w zasadzie już ruszać aczkolwiek szkopuł tkwił w tym, że nie do końca byliśmy zdecydowani jaką drogę obrać. W planie sprzed kilku godzin wszystko wyglądało o niebo prościej, bowiem mieliśmy dojść czerwonym szlakiem aż do Myślenic. W praktyce, mijała własnie godz. 16., toteż za dnia dojść tam byśmy nie zdołali. Wyciągamy zatem mapę i rozkminiamy: Pcim szlakiem czarnym? Nie, za dużo asfaltu! Może pobliska Poręba dobrze skomunikowana busami? Brzmi sensownie, tylko teraz którędy? Oboje mieliśmy jeszcze smaczka na kilka kilometrów dodatkowych przeżyć. Wybór padł na dojście do Poręby okrężną drogą przez Kamienniki szlakiem zielonym.
Decyzję uznaliśmy za najlepszą z możliwych, gdyż oboje nigdy jeszcze Kamienników nie odwiedziliśmy. Czas więc złożyć im niespodziewaną wizytę!
Pierwsze kroki okazały się niecodzienne. Przeto zaczęliśmy się poruszać z powrotem w kierunku Łysiny. Szlak zielony szybko jednak skręcił w lewo i stromo opadającą ścieżką w przeciągu 30 minut zaprowadził Nas na Suchą Polanę zwaną również Przełęczą Suchą, która oddziela Łysinę od Kamienników.
Sucha Polana |
Jest to miejsce, w którym warto zatrzymać się na dłuższą chwilę, a czynnikiem do tego motywującym nie są wyłącznie krajobrazy. Otóż odwiedzając Suchą Polanę o odpowiedniej porze roku, turysta może natrafić na niezwykłe bogactwo flory.
Sucha Polana jest urokliwą dawną halą pasterską (5 ha), na której zidentyfikowano kilka zespołów roślinności łąkowej i kilkanaście gatunków chronionych (m. in. krokus i kilka storczyków). W 2000 r. ustawiono tu tzw. użytek ekologiczny, jeden z trzech w pasmie Łysiny.
na ostatnim planie po środku, trójwierzchołkowa Śnieżnica (1006 m) |
Już bez względu na porę roku, na pierwszy rzut oka rzuca się coś co ściśle związane jest z historią.
Otóż w 2001 r. na Suchej Polanie stanął wielki głaz z tablicą pamiątkową i krzyżem wokół którego 10 mniejszych głazów symbolizuje oddziały partyzanckie AK obwodu "Murawa". Na krzyżu odnajdziemy ryngraf z Matką Boską ufundowany po wojnie przez por. Roberta Mazura "Rymszę" jako wotum za szczęśliwe wyjście oddziału "Potok" z oblężenia 15 IX 1944 roku. Od 2001 r. na Suchej Polanie odbywają się w połowie września uroczystości podczas dorocznego Małopolskiego Zlotu Szlakiem Walk Partyzanckich.
1-3) krajobrazy i miejsca pamięci - to scala ze sobą Sucha Polana |
Z każdą minutą cień pokrywał coraz większy obszar przełęczy. Ostatnim bastionem ciepła okazał się stok wznoszący się ku Kamiennikom. Okrywały go kępy trawy, przyciągające Nas jak magnes w efekcie czego rozłożyliśmy się na nich zażywając ostatnich tego dnia kąpieli słonecznych. Już nie liczyłem, który był to popas ale też i nie miało to większego sensu. Liczył się przede wszystkim fakt, że mogliśmy piechurkować razem przez co wszytko nabierało rajskich barw. Czułem w sobie wulkan energii i szczęścia, bo nagle połączyłem dwie miłości i tak powstała ów niesamowita mieszanka.
na Suchej Polanie zbiegają się dwa szlaki turystyczne |
Spoglądając na aktualną godzinę, nie mogliśmy uwierzyć jak chwil kilka mogło upływać aż kilkadziesiąt minut. W mig zerwaliśmy się na nogi pakując w pośpiechu plecaki. Drogowskaz obwieszczał, że do Poręby jeszcze "tylko" dwie godziny. Informacja ta nie podkręciła bynajmniej naszych szampańskich nastrojów. Musieliśmy szybko odnaleźć magiczne wrota do teleportacji, bo inaczej to o powrocie do Krakowa moglibyśmy tylko pomarzyć.
Sucha Polana na tle kopulastej Łysiny |
Widząc, że ten utopijny plan nie ma racji bytu, poczęliśmy się wspinać ku Kamiennikom. Nasz marsz - szybki jak nigdy wcześniej - przerodził się w pewnym momencie w bieg. Taką oto atrakcję sobie zafundowaliśmy po kilkunastu przebytych kilometrach. Choć sytuacja mogła wydawać się nieciekawa, to oboje zapamiętaliśmy ją jako kolejna wspaniała przygoda, która zastała Nas w górach. Otóż, marszobieg wyzwalał w Nas dodatkową dawkę emocji i uśmiechu. Szczerze mówiąc, początkowo trucht przychodził mi ze sporym trudem lecz tu bezcenne okazały się słowa Ju, która ochoczo a co najważniejsze skutecznie zachęcała mnie do podjęcia wysiłku. Siłami nadprzyrodzonymi, które tylko Ona potrafiła we mnie odnaleźć, dotarłem w rejon Kamienników.
1-2) widoki z Masywu Kamienników w kierunku południowym |
Starania przyniosły zamierzony efekt, bowiem całkiem szybko znaleźliśmy się w rejonie kulminacji masywu Kamienników. Choć jakikolwiek postój nie był w naszym przypadku wskazany to jednak musieliśmy na kilka minut przystanąć, bowiem po raz kolejny odsłoniły się Tatry, które tym razem otulały się czerwienią do snu. Ponownie dostąpiłem przyjemności omówienia widocznych szczytów mając poczucie, że me słowa nie odfruwają w nieznaną przestrzeń. Jaką radość wlewała w serce Ju gdy po kilku kolejnych panoramach, sama zaczęła zapamiętywać charakterystyczne tatrzańskie nazwy.
widok z Kamienników w kierunku Tatr |
widok z Kamienników w kierunku Babiej Góry |
Z punktu widzenia geologa, Kamienniki są bardzo interesującym masywem. Nie brakuje nań osuwisk, a ponadto zaobserwować tu można rzadki przypadek podwójnego grzbietu. Los sprawił, że nie mieliśmy czasu aby przyjrzeć się tym osobliwościom bliżej. Po prostu wciąż biegliśmy mijając ów atrakcje geologiczne długimi susami.
Kamiennik Południowy oraz nieco niższy Kamiennik Północny - to właśnie one tworzą imponujący masyw górujący nad Lipnikiem i Porębą w bocznym ramieniu Pasma Lubomira i Łysiny. Porasta go buczyna karpacka. Bardzo stromy stok pn-wsch., stanowiący krawędź nasunięcia płaszczowiny magurskiej na śląską, nazywany jest Piekłem, a osuwiskowy stok pd-zach. - Zapadziem. Nazwa szczytu jest związana z działającymi tu niegdyś kamieniołomami. Budowa geologiczna masywu Kamiennika sprzyja powstawaniu osuwisk. Największe, na stoku północnym ma postać wielkiej zerwy skalnej, której dolna część sięga Zasani. Nad kolejnymi osuwiskiem w rejonie wierzchołka Kamiennika Północnego utworzyła się rzadka forma podwójnego grzbietu. Skutkiem osuwiskowych spękań górotworu są niewielkie jaskinie o charakterze prostych, głębokich szczelin.
wierzchołek Kamiennika Północnego |
Oboje byliśmy wówczas jakby w transie, nasze emocje zamieniły się w szalejący żywioł. Pamiętam gdy w trakcie opowiadania widocznych szczytów, czyniłem to niemal bez tchu czując jak po solidnej dawce biegu serce wyrywało się z żeber. Szczytowanie na Kamienniku Północnym okazało się symbolicznym pożegnaniem z Tatrami.
1-2) pejzaże rozpościerające się z Kamienników |
Zapadał zmrok. Znów ruszyliśmy co sił w nogach, zbiegając po szerokiej ścieżce usłanej miejscami gałęziami oraz kamieniami. W międzyczasie minęliśmy Jaskinię pod Zębem o długości 16 metrów charakteryzującą się pionowym szczelinami. Co ciekawe, odkryto ją przypadkowo w 2003 roku. Nie mieliśmy jednak czasu aby jej poszukać, bowiem rozpoczął się finałowy etap naszego pościgu. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę tak brawurowo pędził po beskidzkich bezdrożach. Nie sądziłem również, że będzie to tak piękne doświadczenie. Zbiegaliśmy przeto razem, trzymając się do tego mocno za ręce z szeroko otwartymi buziami w geście radości. Gdy zaś jakaś przeszkoda się objawiała to staraliśmy się ją sprytnie ominąć. Ten wyścig z czasem sprawiał Nam frajdę. Kamienniki zostały więc przez Nas napromieniowane euforią pełną szczęścia...
Jak to w naszym ciekawym przypadku bywa, i w tym etapie wędrówki nie obyło się bez niespodziewanych przygód. Nastąpił bowiem moment, gdzie oboje z wielkim impetem wbiegliśmy na kilka gałęzi. Pech chciał, że pod wpływem mego kroku, jedna z nich odskoczyła uszkadzając przy tym wytrwałe nogi mej towarzyszki. Krótki postój wykluczył głębsze obrażenia, toteż mogliśmy ruszyć dalej.
Szlak prowadził ponad ścianą nieczynnego kamieniołomu "Nad Piekłem". Z każdą chwilą było coraz ciemniej, stok stawał się chwilami stromy przez co musieliśmy warunkowo zaprzestać biegu. Po chwili, opuściliśmy strefę lasu i nagle w dole ukazały się zabudowania Poręby. Meta była więc na wyciągnięcie ręki tylko czy będziemy mieli czym stamtąd wrócić? Wtem, ujrzeliśmy sunącego drogą busa. Oj, wyobraźcie sobie ile Nam to dało radości! Poczęliśmy więc zbiegać jeszcze szybciej, prosząc czerniejące niebiosa o to aby kierowca niezbyt prędko obrał kurs powrotny. Dwa piechurki niczym dwie strzały pokonały odcinek od Suchej Polany do Poręby w niecałą godzinę. Odrobiliśmy zatem nasze błogie leniuchowanie.
Bus sprawiał wrażenie jakby czekał właśnie na Nas. Niedługo po wejściu do pojazdu, kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce i tak oto dojechanie do Myślenic stało się kwestią kilkunastu minut. Nie wymienialiśmy wówczas zbyt wielu słów. Przytuleni do siebie, lekko zmęczeni a przede wszystkim szczęśliwi mijaliśmy kolejne miejscowości otaczając się ciepłem i bliskością.
Brak mi słów na to by opisać jak wspaniała była to wycieczka. Nie pomoże w tym żaden słownik choćby po brzegi wypełniony barwną polszczyzną. Spotkało mnie po prostu ogromne szczęście, w które przez długi okres czasu nie mogłem uwierzyć. Począwszy od tego dnia, już nie byłem w stanie wyobrazić sobie samotnego piechurkowania. U boku ukochanej osoby zyskałem większy zapał do życia. Była to więc wędrówka poprzez urokliwe zakątki Beskidu Makowskiego odbyta nie tylko przez nasze oczy czy też nogi ale przede wszystkim przez nasze uczucia. W tej konkretnej kwestii jednak, oboje czuliśmy, iż osiągnęliśmy tego dnia nie Lubomir czy też Łysinę ale szczyt o wiele wyższy niż sam Mount Everest...
Oj wróciłbym się w Makowca teraz :)
OdpowiedzUsuńjak tylko zobaczę góry i pagóry, to wraca mi chęć do życia !
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia i jak widać pogoda rewelacyjna w (przypuszczam) lecie się udała.
OdpowiedzUsuńno i teraz mam ochotę na wyprawę w góry....
OdpowiedzUsuńBeskid Makowski jest przepiękny. :) gdzie relacje z 2013 ? pozdrawiam. ;)
OdpowiedzUsuńhttp://razem-w-gory.blogspot.com/
Jak dobrze pójdzie to retrospekcje z 2013 zagoszczą już... wiosną 2014 ;), a będzie się działo! Znów odwiedzimy różnorodne zakątki Karpat :) Tymczasem dziękuję za linka, będę śledził Wasze wędrówki. Może kiedyś będzie okazja połączyć siły i wybrać się gdzieś we trójkę?
UsuńZ górskim pozdrowieniem
piechurek
wszystko bardzo fajnie opisane ,lecz galimatias z Lubomirem i Łysiną .
UsuńŚwietna relacja i piękne zdjęcia;) jak czytałam przypomniało mi się jak to próbowaliśmy z moim towarzyszem wrócić z Bieszczad;) Było już po sezonie więc busów jak na lekarstwo musieliśmy się dostać do Cisnej (złapaliśmy stopa), a stąd busem do Leska, skąd mieliśmy przesiąść się do autokaru, który miał nas zawieźć do domu. I tu napotkaliśmy na problem, gdyż... poprzednio tak studiowaliśmy dokładnie rozkład jazdy (co dwie głowy to nie jedna), że autobus, który jakoby miał przyjechać i nas zawieźć owszem kursuje w soboty, ale nie po sezonie;) Oczywiście zaczęło robić się ciekawie, ponieważ specjalnej alternatywy na inny autobus czy nawet gdyby jeszcze nadjechał na późniejszy autokar nie było;) Na przystanku obdarzył nas niechcianym towarzystwem były harcerz lat nieco ponad 60, mocno zakropiony alkoholem i bardzo łaknący naszego towarzystwa... Już kończąc rozpisywanie się udało się złapać stopa, choć już zaczynaliśmy wątpić, że to możliwe, harcerz musiał zostać, ponieważ kierowca zasady miał i pijanych nie zabierał;) Serdecznie zapraszam też na swój blog;)
OdpowiedzUsuńWitam wszystkich milosnikow beskidu Makowskiego i Wyspowego Warto wspomniec, ze tereny te obfituja w pozostalosci z czasow II wojny Trzeba tylko pochodzic po lasach i zauwazyc regularne rowy i wyplaszczenia Smutne, ze ciezko bedzie juz znalezc swiadkow wydarzen z tamtych lat osobiscie rozmawialem w latach 90 podczas przejazdu rowerem pod polnocnymi zboczami Kamiennika z starszym mezczyzna ktory opopwiadal o oddzialach niemeickich rozproszonych wokol Zasani Mieszkal on w chatce pod lasem Jadac od przystanku w Zasani na gorce w strone Kamiennika jesli ktos chcialby przenocowac zapraszam bratnia dusze , gdyz mam domek w Porebie na stokach Kamiennika Polecam zwlaszcza zima na narty turowe
OdpowiedzUsuńFilip
kontakt kr7331r@gmail.com
Kamienniki są super.
OdpowiedzUsuń