3 lipca 2013

Beskid Makowski (Kotoń + Koskowa Góra)

Przedsmak dzisiejszych widoków! 
Nareszcie! Mordercza sesja dobiegła końca. Choć wyszedłem z niej dość mocno pokiereszowany (część rzeczy została na kampanię wrześniową) to jednak teraz nie liczyło się nic innego niż wakacje. W końcu mogłem zapomnieć o tym co trapiło mnie przez ostatnie tygodnie. Wypad w góry okazał się więc idealnym sposobem, aby wrócić do świata żywych. Pogoda? Zaklepana! Towarzystwo? Najlepsze z możliwych! Ruszamy! 

Pasmo: Beskid Makowski (grzbiet Koskowej Góry)

Trasa: Pcim Słowiakowa Góra Gronik/Pękalówka (839 m) Kotoń (857 m) Zawadka Groń/Kotoń Zachodni (766 m) Balinka (708 m) Dział (601 m) Parszywka (842 m)  Koskowa Góra (867 m)  Ostrysz (708 m)  Stańkowa (666 m)  Maków Podhalański

Długość trasy: ponad 30 km

Pogoda: wymarzona

Widoczność: dobra

Dziś na celownik obraliśmy Beskid Makowski i jeden z jego najpiękniejszych szlaków. Chcieliśmy bowiem przejść calutkie pasmo Koskowej Góry. Od Pcimia aż po Maków Podhalański idąc cały czas grzbietem, którym wiedzie szlak żółty. Jest to trasa obfitująca w widoki na Beskidy oraz Tatry, toteż widząc brak jakiejkolwiek chmurki na niebie, mieliśmy wręcz pewność, że będzie to niezapomniana wycieczka. Choć do pokonania było ponad 30 km to jednak okres najdłuższych dni w roku sprawiał, że całą trasę można pokonać w dość spokojnym tempie. Niemniej, drogowskaz w Pcimiu - gdzie opuściliśmy mało komfortowego busa - mógł przerażać. Prawie sześć godzin wędrówki na Koskową Górę! A jeszcze trzeba doliczyć kolejne dwie i pół na zejście do Makowa. Takie wyzwanie to jednak coś co piechurki lubią najbardziej. Po wizycie w lokalnym sklepie celem uzupełnienia zapasów wody i innych słodkości, ruszyliśmy za żółtymi znaczkami. 

węzeł szlaków w Pcimiu
kościół w Pcimiu
Gdy jednak ruszyliśmy to po chwili musieliśmy się zatrzymać. Warto podkreślić, iż Pcim to nie tylko jedna z miejscowości, którą przecina ekspresowa "zakopianka". Tutaj naprawdę warto się zatrzymać, gdyż jest co podziwiać. Sam się o tym dobitnie przekonałem, gdyż do tamtej pory Pcim kojarzył mi się głównie z reklamą banku, w której John Cleese sugerował, że jego ciocia jest z Pcimia. Był rok 2008 i cała Polska usłyszała o tej beskidzkiej miejscowości. Zresztą do dziś przy wjeździe do wsi można ujrzeć ten pamiętny billboard. Co więc ciekawego mamy w Pcimiu? Chociażby kościół parafialny pw. św. Mikołaja zbudowany w stylu józefińskim. Powstał on w latach 1795-1829 na miejscu starszego, drewnianego kościółka z XIV wieku. Rzuciliśmy zatem oko na świątynię po czym rozpoczęliśmy podejście ku Pękalówce i Kotoniowi.

1-3) pierwsze widoczki na dzisiejszej trasie
4) szlak prowadzi ku Słowiakowej Górze
Zaletą żółtego szlaku jest fakt, że dość szybko opuszcza się zabudowania miejscowości. Praktycznie po 20 minutach marszu możemy zapomnieć o jakiejkolwiek cywilizacji. Co więcej, wschodnie krańce grzbietu pasma Koskowej Góry porastają głównie łąki, toteż wznosząc się powyżej domostw, stajemy u progu uroczych pejzaży, które z każdym pokonanym metrem się poszerzają. Dzień zapowiadał się zatem fantastycznie. Poruszaliśmy się bujną łąką, która przygotowała dla nas spektakl barw i dźwięków. Podziwialiśmy kolorową roślinność oraz odgłosy licznych obiektów latająco-bzyczących. Na szczęście nie wydaliśmy się im godni do zapylenia, toteż w spokoju mogliśmy się delektować widokami. 

1-3) pierwsza część podejścia na Kotoń zapewnia fantastyczne widoki
Po fazie wędrówki pośród oszałamiających widoków, szlak wprowadził nas w bukowy las. Niezmiernie się z tego faktu ucieszyliśmy, gdyż dzień zapowiadał się dość upalnie. Wzniesienia Beskidu Makowskiego nie są na tyle wysokie by w jego najwyższych partiach odczuć niższą temperaturę niż w dolinach. Warto to uwzględnić w planowaniu wycieczki i wziąć odpowiednią ilość wody. Gdybyśmy chcieli pokonać całe pasmo od Pcimia aż po Maków to przez 30 km nie napotkamy ani jednego sklepu. W związku z tym, nasze plecaki były pełne butelek. Cieszyliśmy się zatem z rozłożystych koron drzew rzucających kojący cień, gdyż to dawało nadzieję, że nasze zapasy wystarczą na dłużej. Łowców pejzaży pragnę jednak uspokoić. W dalszej fazie podejścia nie brak polan, toteż raz na jakiś czas szlak sprawiał nam przemiłą niespodziankę.

1-4) szlak żółty między Słowiakową Górą a Pękalówką  
Kto by pomyślał, że takie skarby są na wyciągnięcie ręki dla mieszczuchów z krakowskiej aglomeracji. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak wiele interesujących zakamarków kryje masyw Kotonia. Co ciekawe, nie wszystkie z nich udało się odkryć. Chociażby taki Diabelski Kamień wysoki na ponad sześć metrów co w tym terenie jest prawdziwą osobliwością. Aby do niego trafić, trzeba wypatrywać dziko namalowanej strzałki na drzewie po czym kilkuminutowy skok w bok doprowadza do skałki. My niestety ten moment przegapiliśmy, toteż wędrując, wytężcie zmysły między Słowiakową Górą a Pękalówką.

Po dość solidnej dawce wspinaczki (od Pcimia do Kotonia jest prawie 500 m przewyższenia w pionie), szlak wynagradza nas w okolicach Pękalówki. Jest to szczyt wznoszący się już ponad poziom 800 m n.p.m. toteż przy dobrej aurze możemy ujrzeć stąd nawet Tatry. Mimo kapitalnej aury, powietrze nie było dziś nieskazitelnie przejrzyste, zatem najwyższe góry naszego kraju były prawie niezauważalne. Za to Beskid Wyspowy i Gorce jak na wyciągnięcie dłoni! W oczy rzucał się zatem piramidalny Szczebel oraz trapezowaty Luboń Wielki. Na prawo od niego ciągnie się długi grzbiet zakończony Luboniem Małym. Wspominam o tym dlatego, że najwięksi szczęściarze właśnie za tym grzbietem ujrzą poszczerbioną tatrzańską grań.

1-2) widoki z polan w okolicach Pękalówki
3) szlak prowadzi przeważnie wyraźną i szeroką leśną ścieżką
Za Pękalówką stromizny nie są już tak dokuczliwe. Rozpoczyna się klasyczny marsz grzbietem co niewątpliwie wpływa korzystnie na wyrównanie tętna. Po całym miesiącu spędzonym przy biurku, mój brak kondycji wręcz domagał się łatwiejszego odcinka. 

Dochodząc do rozdroża ze szlakiem czarnym, możemy mieć pewność, że znajdujemy się już bardzo blisko Kotonia. W tym miejscu mieliśmy do wyboru dwie opcje. Albo kontynuować wędrówkę szlakiem żółtym albo też wybrać pętelkę znakowaną na czarno zahaczającą o Zawadkę. Oba szlaki spotykają się potem na Kotoniu Zachodnim przy czym żółtym dojdziemy tam w 25 minut zaś czarnym w nieco ponad godzinę. Warto wziąć pod uwagę, że zejście do miejscowości ulokowanej na południowym zboczu Kotonia wymagać będzie pokonania dodatkowych metrów przewyższenia. Warto jednak wydłużyć spacer, gdyż na turystów czekają dodatkowe porcje widoków oraz kilka miejsc historycznych. 

wybór szlaku czarnego zapewni dodatkowe atrakcje
Nim jednak zeszliśmy do Zawadki, zamarzyło nam się szczytowanie na Kotoniu. Żadne z wymienionych szlaków nie przebiega bezpośrednio przez wierzchołek. Zarówno z żółtego jak i czarnego trzeba odbić w bok ażeby osiągnąć punkt kulminacyjny. 

Idąc już za czarnymi znakami, rozglądaliśmy się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do rozpoczęcia decydującej fazy ataku szczytowego. Pokonywaliśmy jednak kolejne metry, a po naszej prawicy wciąż prężyły muskuły gęste zarośla zupełnie niemożliwe do sforsowania. Gdy już mieliśmy się wracać to ujrzeliśmy wąską dróżkę prowadzącą w kierunku Kotonia. Ku naszej uciesze, od razu postanowiliśmy z niej korzystać. Szczęście nie trwało jednak długo, gdyż ścieżka po kilkudziesięciu metrach zniknęła. Mieliśmy jednak w sobie dużo zawziętości, toteż poszliśmy na żywioł czego potem oboje żałowaliśmy. Cóż to było za podejście! Mierzyliśmy się z niskimi aczkolwiek bardzo kującymi roślinami. Zwłaszcza Ju spacerująca w krótkich spodenkach została wystawiona na ciężką próbę. 

okolice szczytu
niewyróżniający się wierzchołek
widoki z Kotonia są ograniczone, szerszych pejzaży należy szukać po okolicznych polanach
Zdobycie Kotonia zostało okupione licznymi zadrapaniami. Kto by pomyślał, że z pozoru niewinny Beskid Makowski będzie wymagało takiego poświęcenia. Pozostawało jeszcze pytanie czy my na pewno na Kotoniu się znajdujemy? A może jednak na Kotuniu? Sprawa jest dość mocno dyskusyjna. Osobiście, przywykłem do nazwy Kotoń, bowiem ciągle spotykam się z nią na mapach topograficznych oraz turystycznych. Okazuje się jednak, że obecne nazewnictwo zawdzięczamy kartografom austriackim, którzy w połowie XIX w. przekręcili jedną literkę. 
Na najstarszych mapach zachowała się prastara prawidłowa forma: Kotuń na mapie z 1794 r. i w fundamentalnym dziele "O Ziemiorództwie Karpatów i innych gór i równin Polski" S. Staszica (1815 r.). Nazwą Kotuń posługiwali się też przez II wojną światową prof. Tadeusz Banachiewicz i dr Stanisław Leszczycki. Dziś starsi mieszkańcy okolicznych wsi wciąż wymawiają Kotuń. Należy ponadto pamiętać, że Kotuń to nie nazwa najwyższego szczytu, a całej najwyższej części masywu, ciągnącego się na przestrzeni 3 km.
Po celebracji zdobycia szczytu oraz wykonaniu kilku dokumentacyjnych oraz pamiątkowych fotografii, powróciliśmy na szlak czarny. Niezmiernie przyjemnie było schodzić w dół w towarzystwie tak zacnych widoków...

1-3) zejście do Zawadki zapewnia kolejną porcję widoków
Zawadka jest malowniczo położoną wsią na stokach Kotonia, o której pierwsza wzmianka pochodzi z 1675 roku. Jej nazwa oznacza miejsce trudno dostępne lub przeszkodę. Do 1773 r. wieś należała do starostwa lanckorońskiego, a jej mieszkańcy trudnili się hodowlą bydła i wypalaniem węgla drzewnego. Po rozbiorach Austriacy połączyli ją z sąsiednią Więciórką. Od końca XVIII wieku wraz z sąsiednimi miejscowościami przechodziła kolejno w ręce rodu Montleart, a następnie Lubomirskich. 25 grudnia 1936 r. Zawadka została dołączona do nowo powstałej parafii w Krzczonowie.
To tylko wstęp do historii tego terenu, gdyż to co zostawiło największy ślad działo się podczas II wojny światowej. Po delektowaniu się pejzażami, jeszcze przed pierwszymi zabudowaniami natknęliśmy się na przydrożny krzyż poświęcony partyzantom, którzy zginęli tutaj w walce stoczonej z okupantem niemieckim.


W centrum maleńkiej miejscowości znajduje się pomnik upamiętniający walki z 1944 roku i pacyfikację wsi przez hitlerowców.
W czasie okupacji niemieckiej w Zawadce prężnie działała komórka ZWZ - AK. Swoje kryjówki miały też oddziały partyzanckie AK, Oddziałów Wojskowych Pogotowia Powstańczego Socjalistów, AL i radzieckie. O świcie 29 listopada 1944 r. kwaterujące tu oddziały AK "Żelbet", "Odwet", "Wicher", Dąb" i OW PPS Zamka zostały zaskoczone przez obławę niemiecką. Rozpętała się kilkugodzinna walka, przeciw trzytysięcznym oddziałom hitlerowskim stanęło 300 słabo uzbrojonych partyzantów. Niemcy atakowali z trzech stron: od Pcimia, Krzczonowa i Tokarni. Jednak nikła znajomość terenu przez Niemców i gęsta mgła były po stronie partyzantów, którzy wycofali się w kierunku Trzebuni, mijając bokiem napotkane oddziały niemieckie. Tymczasem hitlerowcy natknęli się na silny ogień i przekonani, że to partyzanci, walczyli ze sobą przez ponad godzinę w gęstej mgle. W bitwie zginęło 8 partyzantów i 7 osób cywilnych zaś 6 partyzantów i kilkunastu cywilów odniosło rany. Spłonęło wiele gospodarstw. Straty niemieckie były natomiast o wiele większe, zginęło 51 hitlerowców, a wielu zostało rannych. Mszcząc się, Niemicy dokonali pacyfikacji wsi 4 grudnia 1944 roku paląc resztę domów (ogółem 60), bezbronna ludność cywilna zapłaciła ogromną cenę za to, że Zawadka stała się bazą partyzancką. 
Warto dopowiedzieć, iż w 1946 r. Zawadka została odznaczona Orderem Krzyża Grunwaldu III klasy, a w 1964 r. odsłonięto obelisk upamiętniający wydarzenia sprzed 20 lat. Obecne miejsce pamięci - całkowicie przebudowane - powstało w 2004 roku. Co roku na przełomie września i października odbywa się tu uroczysta msza św. z udziałem kombatantów. Można więc stwierdzić, że stąpaliśmy po ziemi nasiąkniętej krwią... 

pomnik upamiętniający walki z 1944 roku i pacyfikację wsi przez hitlerowców
Oprócz tego, w Zawadce napotkamy również kilka zabytkowych kapliczek. Najstarsze z nich pochodzą z drugiej połowy XIX wieku. Wypad do Zawadki okazał się ciekawą lekcją historii. Ponadto, decyzja o zejściu tutaj okazała się dla nas zbawienna ze względu na otwarty sklep, w którym uzupełniliśmy zapasy wody. Nie wiem gdzie Ju mieściła te hektolitry aczkolwiek kolejne butelki opróżnialiśmy w dość znaczącym tempie. Na szczęście teraz wydawało się już pewnym, że nie uschniemy z pragnienia, toteż spokojnie mogliśmy powrócić na grzbiet i kontynuować spacer. 

kapliczka w Zawadce z 1867 r.
Po przeniesieniu uwagi na wątki historyczne, podejście ku Kotoniowi Zachodniemu jest idealnym momentem na powrót do kontemplowania widoków. Bądźcie tutaj czujni, bowiem za waszymi plecami może wyłonić się jej królewska mość Babia Góra. Gdy obróciłem głowę nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. To jednak bezsprzecznie była "królowa Beskidów". Tą garbatą sylwetkę poznałbym nawet w środku nocy.

na horyzoncie wyłoniła się Babia Góra (1725 m)
1-3) walory krajobrazowe szlaku na odcinku od Zawadki do Kotonia Zachodniego
Gdy powróciliśmy na grzbiet, osiągając tym samym Kotoń Zachodni, okazało się, że poruszamy się aż trzema szlakami - żółtym, czarnym oraz zielonym. W tym miejscu warto więc powiedzieć, że absolutnie nie ma konieczności przechodzenia całego pasma Koskowej Góry w przeciągu jednego dnia. Jest tu tak pięknie, że warto rozłożyć poznawanie tego terenu na kilka krótszych wędrówek w czym z pewnością pomogą liczne szlaki. Kto więc poczuje się zmęczony, może zejść do Tokarni, Trzebuni albo Skomielnej Czarnej. Można też przeciąć te miejscowości i przeskoczyć na sąsiednie pasmo Babicy bądź masyw Klimasa i Zembalowej. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. 

Choć na szlaku byliśmy już prawie pół dnia to do Koskowej Góry nadal mieliśmy prawie 3 godziny wędrówki. Mimo, że pętelka do Zawadki wydłużyła naszą trasę to jednak postanowiliśmy podążać dalej za żółtymi znakami pragnąc osiągnąć nasz główny cel, słynący wszak ze wspaniałych widoków. Dzięki wczesnemu przyjazdowi do Pcimia wciąż dysponowaliśmy odpowiednią ilością czasu.

Dalszy fragment trasy jest idealny na szybsze połknięcie kilometrów, bowiem odcinek do Balinki nie obfituje w spektakularne punkty widokowe. Droga prowadzi lasem przez co najciekawszym miejscem jest z pewnością krzyż upamiętniając poległych żołnierzy AK w tych samych walkach stoczonych jesienią 1944 roku, o których już wspominaliśmy. Po kilku kolejnych minutach uwagę powinien zwrócić wiekowy i niezmiernie siermiężny buk będący pomnikiem przyrody. Dopiero w okolicach przełęczy Dział, szlak prowadzi nas skrajem polan i pól uprawnych przez co aparat uruchomiłem na zasadzie odruchu bezwarunkowego.

krzyż znajduje się bezpośrednio przy szlaku między Kotoniem Zachodnim a Balinką
2-4) ciąg polan, pól uprawnych oraz linia wysokiego napięcia wskazują, że zbliżamy się do przełęczy Dział (601 m)
Spacer w takim otoczeniu wzbudził we mnie swoistą błogość. W końcu niczego nie musiałem. Nie ograniczał mnie żaden termin ani widzimisię innych osób. Wszystko co skomplikowane zostało w otchłani odległego Krakowa. W doskonałych humorach zeszliśmy do szerokiego siodła oddzielającego Koskową Górę od Kotonia. W tym miejscu również można przerwać wędrówkę, bowiem nieznakowane drogi sprowadzą do Trzebuni lub Więciórki. My jednak wciąż mieliśmy dużo zapału, toteż poprzestaliśmy na krótkim odpoczynku przed decydującą wspinaczką. 

A skoro już jesteśmy na przełęczy to wyobraźmy sobie, że niegdyś tj. w XVI-XVIII w. przez siodło prowadził trakt handlowy z Orawy do Myślenic i Krakowa. Inną ciekawostką - związaną akurat z moimi studiami - jest fakt, iż w 2002 r. w pobliżu prowadzono poszukiwania ropy i gazu aczkolwiek znalezione złoża są zbyt małe, aby opłacało się je eksploatować co specjalnie mnie nie dziwi. Śladów po odwiertach zatem w okolicy nie znajdziemy ale stare, zasypane sztolnie już tak. W okolicach eksploatowano kamień do wyrobu żaren.

Dziś przełęcz upiększa kapliczka. Według przewodników oraz mapy pochodzi ona z XIX wieku. Tym samym po ponad 6 godzinach wędrówki dotarliśmy do połowy trasy. Do Makowa Podhalańskiego pozostało jeszcze około 15 km, podczas których czekało nas podejście pod Koskową Górę oraz - miejmy nadzieję - okazalsze widoki niż z okolic Pękalówki.

1-2) szlak często wyprowadza na widokowe polany oraz łąki
Warto zatem opuścić Dział jak najprędzej, bowiem najpiękniejsza część dzisiejszej wędrówki już się do nas uśmiechała. Oczywiście, w życiu nie ma nic za darmo, toteż dotarcie do Parszywki i Koskowej Góry wymagało pokonania kolejnych 220 m przewyższenia. Po tylu godzinach maszerowania, nasze nogi nie były już tak świeżutkie jak o poranku. 

Warto wspomnieć, że mimo upału szlak miejscami był błotnisty o czym przekonaliśmy się szczególnie podczas przekraczania dolinki, w której płynął potok Parszywka. Włożony trud został jednak obficie nagrodzony. Okolice Parszywki zapewniają jedne z najpiękniejszych widoków jakie można zaznać w Beskidzie Makowskim. Wszystko dlatego, że krajobraz leśny ustępuje tu zabudowaniom wsi Bogdanówka. Minęliśmy zatem całkiem ładną kapliczkę z 1885 r. oraz kilka domów, ponad którymi doznaliśmy istnych widokowych uniesień. 

kapliczka z 1885 r.
2-6) wschodnie zbocza Parszywki zapewniają kapitalne widoki
Właśnie po takie pejzaże tu przyjechaliśmy. Na horyzoncie wyłoniło się co najmniej kilkadziesiąt szczytów, z których kilkanaście rozszyfrowaliśmy przy pomocy mapy, wiedzy oraz doświadczeń z poprzednich wędrówek. Lśnił więc wokół nas Beskid Makowski, Wyspowy a nawet Gorce. Uroku dodawały też płynące po niebie "baranki". Po prostu ten widok lepiej wyglądać już nie mógł. Nic więc dziwnego, że nogi pełne zachwytu do kompletu z oczami, sercem i duszą odmówiły posłuszeństwa. Stanęliśmy więc w jednym miejscu zupełnie jak zaczarowani.


1-3) widok z okolic Parszywki w kierunku Krakowa
Choć Parszywkę zdobywałem po raz pierwszy w swoim życiu to jej widok towarzyszył mi setki jeśli nie tysiące razy na przestrzeni całego życia. Otóż pasmo Kotonia i Koskowej Góry jest doskonale widoczne z niemal każdego widokowego punktu na terenie Krakowa. Nie może być inaczej skoro na linii Kraków - Tatry jest to pierwsze pasmo wzbijające się ponad 800 m n.p.m. W efekcie, z Krakowa grzbiet przypomina dość szeroki i okazały wał przez co można odnieść wrażenie, że ciągnie się on nie przez 30 km ale co najmniej przez dwa razy większą odległość. Będąc więc w stolicy Małopolski, warto wziąć ze sobą lornetkę i spróbować odnaleźć charakterystyczną wieżę przekaźnikową znajdującą się na Koskowej Górze.

Najwyższy szczyt podczas dzisiejszej wędrówki był już na wyciągnięcie ręki. Na razie jednak ciężko nam się było rozstać z Parszywką, gdyż oferuje ona cudowne widoki również w kierunku południowym na - przymglone dziś niestety - Tatry oraz południowo-zachodnim w kierunku najwyższych wzniesień Beskidu Żywieckiego.

1-3) widok z Parszywki w kierunku Beskidu Wyspowego i Gorców
4) widok z Parszywki w kierunku Tatr
5) widok z Parszywki w kierunku Beskidu Żywieckiego (na horyzoncie Babia Góra)
6) z Parszywki na Koskową Górę (z wieżą przekaźnikową) jest już bardzo blisko
Swoją drogą, małym chichotem losu jest fakt, że niemal równo miesiąc temu szczytowaliśmy na ponad 200 m wyższej Praszywce w Beskidzie Żywieckim, a dziś dostąpiliśmy zaszczytu wejścia na Parszywkę. Jak się więc okazało, to niższa z tej pary i z pozoru bardziej zniechęcająca (sądząc po nazwie) okazała się o wiele mocniej atrakcyjna.  

Między Parszywką a Koskową Górą mamy delikatne siodełko, na którym znajduje się murowana kapliczka ufundowana w 1910 roku przez Jana Koska. Przy okazji, wywnioskować możemy dlaczego góra, do której teraz kroczymy nosi właśnie taką nazwę. Wróćmy jednak do kapliczki. Z zewnątrz zwraca uwagę pokrycie gontem zaś wewnątrz - figura przedstawiająca Chrystusa upadającego pod krzyżem. Na podstawie rzeźby możemy zaś przeczytać: "Jan Kosek prosi o westchnienie". 
Jak głosi podanie, rzeźbę zamówiono w Sidzinie dla Kalwarii Zebrzydowskiej. Podczas transportu trzy pary wołów zatrzymały się na grzbiecie nad Bogdanówką i nie chciały ruszyć z miejsca. Uznano to za Bożą wolę i wybudowano w tym miejscu kaplicę, w której umieszczono rzeźbę.
1-3) okolice kapliczki
Jak zapewne zauważyliście, w pobliżu kapliczki znajduje się jeszcze kamienny postument. Ponadto, do naszego szlaku dołącza szlak niebieski z Lanckorony oraz Bieńkówki. Teraz obie trasy będą wiodły wspólnie niemal po samą wieżę przekaźnikową. 

Tak jak w przypadku Parszywki, zbocza Koskowej Góry również porastają zabudowania wraz łąkami i polami uprawnymi. Dzięki temu mogliśmy zainaugurować łowy najpiękniejszych widoków podczas dzisiejszej wędrówki. 


3-5) widoki z okolic Koskowej Góry na Beskid Wyspowy, Makowski oraz Gorce
Imponująca panorama. Tym milej było na nią spoglądać, gdyż na większości widzianych wierzchołków miałem okazję już być. To sprawia, że cały ten trójwymiarowy świat układa się w jedną całość, bowiem dane szczyty widziałem od różnych stron. 

Spieszmy się jednak podziwiać widoki z Koskowej Góry, bowiem w ostatnich latach sukcesywnie następuje ich degradacja. Kiedyś wierzchołek porastała polana, na której dokonywano wypasu. Dziś porastają je drzewa, którym z każdym rokiem przybywa wysokości. Sam do końca nie byłem świadom tego procesu dopóki nie sięgnąłem do archiwum swoich zdjęć. Otóż na Koskowej Górze miałem okazję być po raz pierwszy w roku 2008. Po pięciu latach gołym okiem widać w jakim stopniu zmienił się krajobraz.   

1) szlak nie prowadzi bezpośrednio przez wierzchołek, aby do niego trafić należy udać się tą ścieżką
2) Koskowa Góra w lipcu 2008 r.
3) Koskowa Góra w lipcu 2013 r.
Biorąc pod uwagę fotografie z 2008 r. oraz z 2013 r. można tylko przypuszczać jak wygląda to miejsce teraz. Czyżby wierzchołek już całkowicie został zasłonięty przez drzewa? Coś czuję, że w najbliższej przyszłości pasuje się tam wybrać ponownie i osobiście zbadać sprawę. Zresztą mam z Koskową Górą jeszcze inny rachunek do wyrównania. Otóż znajdują się tu ślady niemieckich fortyfikacji polowych, których podczas tej wycieczki nie dostrzegłem. Tymczasem sam rów strzelecki charakteryzuje się długością przekraczającą 250 metrów. A skąd się te fortyfikacje wzięły? To mieszkańcy Bogdanówki zostali przymuszeni przez Niemców do ich budowy co miało miejsce w 1944 roku.
O przełamanie umocnień w rejonie Koskowej Góry trwały walki nocą z 27 na 28 stycznia 1945 r. jako część drugiego uderzenia radzieckiego na Maków Podhalański. 
W celach dokumentacyjnych przedstawmy widoki rozpościerające się bezpośrednio z wierzchołka Koskowej Góry:

1-5) taka panorama rozpościerała się z wierzchołka Koskowej Góry w 2013 roku
Jak widać, już w 2013 roku drzewa mocno ograniczały panoramy przez co tylko kilka górek mogłem ze szczytu rozpoznać. Tymczasem kiedyś był to istny raj dla łowców widoków. 
O poranku 20 sierpnia 1951 r. po noclegu na Bogdanówce, na Koskową Górę wybrała się grupa wycieczkowa Mieczysława Orłowicza. W jego notatkach odnaleziono następujące zdanie: (...) "mieliśmy najpiękniejszy widok na Beskidy Zachodnie i Tatry w czasie wycieczki, w ogóle jeden z najpiękniejszych, jaki można mieć w całych Beskidach Zachodnich."
W praktyce, Koskowa Góra nadal oferuje prześliczne widoki z tym, że nie złowimy wszystkich stron świata stojąc w jednym miejscu. Trzeba więc troszeczkę się po zboczach pokręcić. W efekcie dochodząc od strony Parszywki dostrzeżemy panoramę w kierunku wschodnim zaś za wieżą przekaźnikową - idąc już w kierunku Makowa - objawi się Beskid Żywiecki, Śląski oraz Mały.

1) wieża przekaźnikowa na Koskowej Górze - przy użyciu lornetki - jest dobrze widoczna z Krakowa
2-3) widok z Koskowej Góry w kierunku Beskidu Żywieckiego
4) widok z Koskowej Góry w kierunku Beskidu Śląskiego
5) widok z Koskowej Góry w kierunku Beskidu Śląskiego oraz Małego
6) przy kapitalnej przejrzystości powietrza, z Koskowej Góry dostrzeżemy nawet Tatry
Przyznacie, że cudowny smak ma szczytowanie na Koskowej Górze. Gdy ujrzeliśmy wyniosłe gniazdo Babiej Góry to zaniemówiliśmy z wrażenia. To było po prostu coś niebywałego. Zapomnieliśmy o przebytych kilometrach jak również fakcie, iż w związku z zejściem do Zawadki, osiągnięcie Koskowej Góry zajęło nam ponad 8 godzin. Nic innego się w tym momencie nie liczyło, kontemplacja widoków z ukochaną osobą to chwila, która nie powinna mieć wtedy końca. To była kulminacja najpiękniejszych przeżyć dla kogoś zakochanego w górach. Po chwili wyjęliśmy bowiem mapę by móc jak najdokładniej prześledzić roztaczającą się przed nami panoramę.

Innym - dodajmy, że dość zabawnym - akcentem było spotkanie z pewną seniorką pomieszkująca na co dzień okolice Koskowej Góry. Pamiętam, że zapytała mnie czy mi się tu podoba. Ja - pełen euforii, zachwytu - wypowiedziałem wianuszek komplementów pod adresem tego miejsca. Jak się jednak okazało, intencja tego pytania było inna. Otóż seniorka pomyliła mnie z jakimś kawalerem, który miał wziąć stąd kogoś za żonę i osiedlić się tutaj. Gdy więc kobieta zapytała czy się tutaj osiedlę to zbaraniałem nie wiedząc co powiedzieć.  

1-3) w okolicach Koskowej Góry nie brak jest widokowych punktów
Zejście do Makowa Podhalańskiego wcale nie oznacza końca atrakcji. Otóż "układ" szlaku jest tu podobny jak wcześniej to znaczy odcinki leśne przeplatane są widokowymi polanami. Jeśli więc ktoś nie nacieszył się pejzażami z Koskowej Góry to w trakcie pokonywania kolejnych kilometrów będzie mógł w pełni się nasycić. Z racji, że znajdowaliśmy w zachodniej części pasma, dominowały widoki w kierunku Beskidu Żywieckiego. Tatry natomiast nadal bardzo słabo majaczyły gdzieś na południowym horyzoncie.

Rozpoczęła się dziesiąta godzina naszej wędrówki. Adrenalina związana ze szczytowaniem powoli zaczęła opadać. Co by więc zmęczenie nie doszło do głosu, rozpoczęliśmy poszukiwania odpowiednich rozwiązań mających temu zaradzić. W ten oto sposób znaleźliśmy kilka kłód, na których rozsiedliśmy się wygodnie, serwując sobie witaminki w postaci mandarynek. Nie ukrywam, że posiłek z takimi widokami spożywać mógłbym codziennie. Delektując się słodkim miąższem spoglądaliśmy, a to na siebie, a to na okoliczne górki. 

W dalszej części zaczęliśmy rozglądać się za jakąś polanką. Mieliśmy bowiem w ekwipunku kocyk w sam raz na okoliczności piknikowo-leżankowe. Jak już wiecie, polan na szlaku było pod dostatkiem, toteż na jednej z nich się rozłożyliśmy chłonąc ostatnie promienie Słońca. Jeden z najdłuższych dni w roku sprawiał, że nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Nie wiem już ile tak przeleżeliśmy ale gdyby nie to, że musieliśmy zdążyć na ostatniego busa do Krakowa to chyba na polanie zastałby nas kolejny, wakacyjny dzionek. Było cudownie.  



1-4) kadry złapane w trakcie zejścia do Makowa Podhalańskiego 
Pośród tych wszystkich niesamowitych momentów, uniesień, wzruszeń i przeżyć, natrafił się jeden, dość poważny kryzys. Otóż pod sam koniec wędrówki - gdy byliśmy już w Makowie Podhalańskim - nogi zupełnie odmówiły mi posłuszeństwa. Obie kończyny dolne po prostu stały się sztywne jak nigdy dotąd. Każdy krok sprawił więc ból, a patrząc z zewnątrz na mój styl poruszania, ktoś mógłby pomyśleć, że jestem osobą niepełnosprawną. Szczerze mówiąc, najlepszym narzędziem okazałyby się kule aczkolwiek oczywiście takowych nie mieliśmy. Co gorsza, musieliśmy przecież zdążyć na busa, toteż kolejne kroki musiałem wykonywać w żwawym tempie. Z pomocą Ju na szczęście dotarłem do celu. Po całym miesiącu egzaminów, zrobienie jednorazowo ponad 30 km nie okazało się dobrym pomysłem, toteż miałem nauczkę na przyszłość.

Jak widać, jeden tylko grzbiet Beskidu Makowskiego mieści w sobie tyle atrakcji, że ledwo pomieściłem je w jednej retrospekcji. Myślę, że przy odpowiedniej aurze grzbiet Kotonia i Koskowej Góry to jeden z najlepszych możliwych wyborów na piękną, beskidzką wędrówkę pełną widoków. Myślę, że ta retrospekcja jest tego najlepszym dowodem.
Do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)