4 października 2008

Tatry Zachodnie (J. Mroźna + Smreczyński Staw)

Wyrwałem w Tatry dwie kuzynki! Był to zatem nasz rodzinny „pierwszy raz” w Dolinie Kościeliskiej.

Miejsce: Tatrzański Park Narodowy – otoczenie Doliny Kościeliskiej

Pierwotny cel: Czerwone Wierchy

Trasa (zrealizowana): Kiry Doliną Kościeliską do Lodowego Źródła powrót do Doliny Kościeliskiej przez Jaskinię Mroźną Schronisko na Hali Ornak Smreczyński Staw Schronisko na Hali Ornak Doliną Kościeliską do Kir

Pogoda: deszcz, śnieg, deszcz…

Widoczność: brak

Spędzając wakacje u rodziny, wpadłem na pomysł aby na jedną z górskich wędrówek zaprosić kuzynostwo. Po uzyskaniu wstępnej akceptacji, jako najatrakcyjniejszą jesienną wyprawę wybrałem wspinaczkę ku Czerwonym Wierchom. Jak wiadomo, aby je zdobyć należy poświęcić sporo sił jednakże później następuje już tylko czysta przyjemność. Łagodne grzbiety i wspaniałe widoki to coś w czym można się zakochać.

Pełni nadziei wyruszyliśmy o poranku w kierunku Zakopanego. Po dojeździe na miejsce, stała się rzecz dziwna, która chyba nigdy mi się jeszcze nie przytrafiła. Otóż nie miałem najmniejszej ochoty wyjść z autokaru. Wszystko za sprawą aury, która okazała się całkowitą katastrofą. Grube krople deszczu skutecznie odebrały nam chęci. Przekroczenie granic Tatrzańskiego Parku Narodowego w takich warunkach wiązało się z nie lada odwagą. Długie chwile oczekiwania sprawiły, iż w końcu wezbraliśmy w sobie siłę na wyjście. Kuzynki zostały opatulone pelerynami natomiast ja miałem na sobie starą, podartą kurtkę, która już po kilku minutach nadawała się do generalnego suszenia.

O Czerwonych Wierchach mogliśmy już tylko pomarzyć, toteż pozostawał spacer Doliną Kościeliską. Stefan Żeromski pisał: „Ładniejsze miejsce, jeśli jest na kuli ziemskiej – to niech sobie będzie. Dla mnie Dolina Kościeliska jest majstersztykiem przyrody”. Myślę, że te słowa są najlepszą reklamą tego uroczego zakątka.

Kolejną charakterystyczną cechą jest rzucający się w oczy szereg zwężeń i rozszerzeń. Już kilkaset metrów po wejściu, skały zaczęły się do siebie jakby zbliżać przez co poruszaliśmy się tajemniczym przesmykiem, którego nazwa brzmi: Brama Kantaka. Oddaje ona cześć Kazimierzowi Kantakowi – dzielnemu obrońcy praw narodu polskiego. Z miejscem tym wiąże się też etymologia nazwy całej doliny. Otóż około 1870 roku region ten przeżywał najazdy tatarskie przez co tutejsi mieszkańcy schronili się właśnie w Dolinie. Chłopi obsadzili skały Bramy i gdy wjechał w nią oddział Tatarów – przywitali go gradem kamieni. Kości poległych długo potem bielały nad potokiem i stąd miała pójść nazwa doliny.

Choć może się to wydawać dziwne, Dolina Kościeliska od wieków kojarzona jest z hutnictwem. W przeszłości wydobywano tu m. in. srebro, miedź czy rudy żelaza. Praktyki te zaniechano jednak przed 150 laty przez co krakowski Kombinat nie musi obawiać się konkurencji.

Za Bramą Kantaka wkroczyliśmy na Wyżnią Kirę Miętusią będą szeroką polaną, gdzie każdej wiosny kwitną setki krokusów. W 1832 roku zachwycał się tym miejscem Seweryn Goszczyński: 
Minąwszy wspomnianą bramę, ujrzeliśmy się na rozkosznej płaskiej dolinie, owalnego kształtu; pokrywał ją kobierzec najświeższej darni, ocieniały do koła góry i lasy uderzające takim wdziękiem, że się zdawały ulubieńszem nad inne dziełem przyrody” 
Wyżnia Kira Miętusia - początek drogi...
Niestety, Dolina Kościeliska nie zaserwowała nam tego co najlepsze. Myślę jednak, że – przykładowo – Seweryn Goszczyński potrafi rozbudzić w turystach wyobraźnię przez co nawet w deszczowej aurze, wspaniale jest poznawać to miejsce.

1-2) uroki mglistej i deszczowej Doliny Kościeliskiej
Kolejnym obiektem na naszej trasie było Lodowe Źródło, które w ciągu sekundy „wyrzuca z siebie” 245-620 l wody. Te liczby dają do myślenia, aż trudno mi sobie wyobrazić potęgę tego wywierzyska.

Gdy już tak sobie zwiedzamy, warto dopowiedzieć iż Dolina Kościeliska to również dziesiątki jaskiń, z których kilka jest udostępnionych dla przeciętnych turystów. Przy Lodowym Źródle ujrzeliśmy tabliczkę informującą o początku szlaku ku Jaskini Mroźnej. W tej chwili zaczęła narastać we mnie pokusa. Wiadomo było, że opady nie ustaną, a w jaskini zaś, będziemy mogli choć na chwilę zapomnieć o kroplach. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na miejscu, po czym zakupiliśmy bilety wstępu, a ja dodatkowo zgarnąłem pamiątkową pieczątkę. Wyszedł do nas przewodnik, który wprowadził nas w magię tego miejsca serwując kilka ciekawych danych. Z wielką ciekawością, wkroczyliśmy do środka, gdzie czekało na nas ponad pół kilometra oświetlonych korytarzy. W Jaskini Mroźnej nie znaleźliśmy stalagmitów, stalagnatów czy innych form krasowych. Ot, korytarz w skale. Niewątpliwie, atrakcją samą w sobie jest samo przejście jaskini. Niekiedy musieliśmy się mocno schylać bądź nawet kucać aby móc kontynuować zwiedzanie.

1-2) W głębi Jaskini Mroźnej...
Gdy już zaczęło się robić przyjemnie, ponownie wtargnęliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie główną rolę odgrywała ulewa. Pozostawało więc jak najszybciej dojść do schroniska, w którym mogliśmy się nareszcie choć trochę osuszyć i przy okazji posilić. Pamiętam, że skrupulatnie wypełniałem tam swoją książeczkę Górskiej Odznaki Turystycznej.

Schronisko PTTK na Hali Ornak
Całego dnia w schronisku przesiedzieć nie wypadało, toteż postanowiliśmy się wybrać do Stawu Smreczyńskiego, który znajduje się zaledwie pół godziny drogi od schroniska na Oranku. Jeziorko jest kolejnym wyjątkowym miejscem na mapie okolic Doliny Kościeliskiej, bowiem bywała tam Konopnicka, bywał też i Tetmajer. Ponadto, malowali je Gerson i Wyczółkowski. Górale uważali je za bezdenne. Na dowód tego można przytoczyć legendę: 
"Pewien gazda chciał zamienić staw w łąkę. Kiedy jednak zabrał się do kopania rowu, głos z głębiny zawołał: „Przestań, bo jak spuścisz ten staw, to wszystkie wsie aż do morza zatopisz…”.
Po opuszczeniu schroniska deszcz zamienił się w śnieg co wywołało moje wielkie zdziwienie. Z drugiej strony, śnieg był mimo wszystko lepszą opcją – zwłaszcza dla mojego odzienia. Po dotarciu na miejsce, na drewnianych barierkach zgromadziła się już całkiem pokaźna warstewka śniegu. Ujrzeliśmy zatem pełen poezji Smreczyński Staw, zaś za nim ośnieżone drzewa, a w dalszej oddali to już tylko nicość…

1-3) przy Smreczyńskim Stawie
Powrót odbył się tą samą drogą, podczas której chciałbym odnotować jedno zdarzenie. Ujrzeliśmy szlak odchodzący ku Jaskini Mylnej, a tuż na jego początku – serię łańcuchów. Kuzynki się tam wdrapały, a zrobione zdjęcia pozostawało już tylko podpisać: „Rysy zdobyte!

Wycieczkę zakończyliśmy tam gdzie ją zaczęliśmy – w Kirach. Warto powiedzieć, że w gwarze kira = zakręt drogi lub rzeki. Jeśli więc spojrzymy na mapę, znajdziemy odpowiednie uzasadnienie tej nazwy. Tą ciekawostką, chciałem płynnie przejść do podsumowania, w którym zawrę kilka standardowych myśli. Wycieczka była taka jaka była. Skutków ubocznych w postaci przemoczonych ubrań – mnóstwo. Poznałem jednak Jaskinię Mroźną oraz Smreczyński Staw w bardzo wesołym towarzystwie kuzynek. Muszę koniecznie wrócić zwłaszcza do tego drugiego miejsca, z którego rozpościerają się wspaniałe widoki, których nie dane nam było zaznać. Najważniejsze, że rodzinka zadowolona i w gruncie rzeczy o to najbardziej chodziło!

3 października 2008

Beskid Niski (VII Rajd Górski im. J. Dietla - dz. 2)

Trasa: Wysowa-Zdrój (centrum) Przełęcz Hutniańska Ropki Przełęcz Perehyba – Bieliczna – Izby Banica Mochnaczka Niżna

Pogoda: kiepska

Widoczność: słaba

Zwarci i gotowi ruszyliśmy ku kolejnym przygodom w Beskidzie Niskim. Na początek obejrzeliśmy drewniany kościół w Wysowej wybudowany w dwudziestoleciu międzywojennym. Dalej, mój zapał słabł, bowiem pogoda zaserwowała nam opady deszczu psując wycieczkę. Wystarczyło wejść na polną bądź leśną ścieżkę aby zapoznać się ze sporą ilością błota. W takich warunkach, o wiele trudniej cieszyć się beskidzką przyrodą, jednakże ekipa zniosła dzielnie te warunki. Współczucia należały się za to drugiej grupie, która musiała się męczyć z zejściem z Lackowej w takiej aurze.

Kościół w Wysowej-Zdroju

Na Przełęczy Perehyba nastąpił postój, na którym przodownik prowadzący naszą grupę, obejrzał sobie mą książeczkę Górskiej Odznaki Turystycznej. Następnie ruszyliśmy bez szlaku. Gęste chmury więziły okoliczne szczyty, toteż na poprawę humoru niektórzy robili sobie wspólne pamiątkowe zdjęcia. Soczyście zielona polana sprowadziła nas do nieistniejącej już wsi - Bielicznej, gdzie ujrzeliśmy kilka koni, stare cmentarzysko, a także opuszczoną cerkiew. Wokół zaś żywej duszy nie było, nawet żadnego domostwa. Jak zatem to wyjaśnimy?

2) stare cmentarzysko w Bielicznej
Historia Bielicznej rozpoczyna się w 1585 roku, kiedy to na mocy prawa lokacyjnego pierwszych osadników sprowadził Iwan Izbiański z pobliskiej miejscowości Izby. Wieś liczyła 34 gospodarstwa. Cerkiew wybudowano w 1796 roku. 
Po wojnie przyszły straszne czasy "Akcji Wisła". Wszystkich mieszkańców wysiedlono, a wieś spalono. Została tylko cerkiew. 
Dziś, po latach - idąc z Izb do Bielicznej, nie znajdziemy żadnego znaku zamieszkania. Nie ma domów, studni,  fundamentów. Gdzie były gospodarstwa, poznasz tylko na wiosnę po kwitnących drzewach owocowych.  
Cerkiew została odnowiona w 1985 roku. Co ciekawe, jest zawsze otwarta. Nikt nic nie ukradł, nie zniszczył, jest czysto i cichutko. Często służy jako schronienie w przypadku trudnych warunków atmosferycznych dla turystów odwiedzających te okolice.

1-2) cerkiew w Bielicznej z 1796 r.
Asfaltową drogą dotarliśmy do Izb, gdzie wyróżnia się dawna cerkiew greckokatolicką pod wezwaniem św. Łukasza Ewangelisty. Pogoda coraz bardziej dawała się we znaki, zaczął padać deszcz...

w drodze z Bielicznej do Izb, w tle dawna cerkiew
Nic nie zapowiadało poprawy pogody. Deszcz się nasilał. Pamiętam, że Mariusz pożyczył mi swój kowbojski kapelusz, dzięki czemu moja powłoka ochronna nabrała większych wymiarów. Choćbym chciał i bardzo się starał to więcej retrospekcji z tego dnia nie wyciągnę. Pośród mgieł i błota powróciliśmy do Mochnaczki, w której przebraliśmy mokre ciuchy. Co ciekawe, odbywało się to w zaciszu wiaty przystanku autobusowego. Następnie podjechaliśmy po drugą grupę, która była ubrudzona jeszcze bardziej. Oni z kolei nie mieli nawet sekundy na pozbycie się przemoczonych ubrań.

   Beskid Niski pożegnał nas błotem i brzydką aurą...

W takich oto warunkach powróciliśmy do Krakowa co oczywiście nie oznaczało złych nastrojów. Zabraliśmy ze sobą mnóstwo wspomnień, a każdy cieszył się ze sprostania wyzwaniom narzuconym przez Beskid Niski oraz pogodę. Z pewnością poczuliśmy się bardziej zintegrowani. Tym samym należy podziękować przewodnikom, Maćkowi, Joli, Mariuszowi oraz wf-istce Ani, o której nie wspominałem za wspaniały wyjazd. Szkoda, że był to mój ostatni Rajd Górski im. Józefa Dietla. Na pamiątkę pozostała ta retrospekcja oraz cenna odznaka...

2 października 2008

Beskid Niski: VII Rajd Górski im. J. Dietla (Lackowa)

Choćbym chciał tego najbardziej na świecie to i tak nic na to poradzić nie mogłem. Był to definitywnie mój ostatni dietlowski rajd, bowiem aby uczestniczyć w jego ósmej edycji, musiałbym nie ukończyć III klasy gimnazjum co oczywiście nie wchodziło w rachubę. 

Cel: najwyższy szczyt polskiej części Beskidu Niskiego – Lackowa

Trasa: Mochnaczka Niżna Dzielec (793 m) Lackowa (997 m) Przełęcz Pułaskiego Cigelka (805 m) Wysowa-Zdrój (centrum) Wysowa-Zdrój (ośrodek wypoczynkowy „Zacisze”)

Pogoda: dobra

Widoczność: dobra

Czy byłby to wyjazd na Kopiec Kościuszki, czy do Ojcowa, czy też gdziekolwiek indziej – taka forma aktywności przypada uczniom do gustu. Wiadomo o co chodzi. Byleby nie iść na lekcje! Jako, że byłem wtedy w III klasie, znałem całe towarzystwo gimnazjalne od deski do deski przez co stworzyliśmy całkiem zgraną grupę. Z mojej typowo „męskiej” klasy (stosunek płci 28:3) na rajd wybrały się trzy osoby.

początek szlaku, w tle nasz autokar
Po dojeździe do Mochnaczki zostaliśmy podzieleni tradycyjnie na dwie grupy tak aby następnego dnia zamienić się pokonywanymi trasami. Oprócz przewodnika, towarzyszył nam historyk Maciek, fizyczka Jola oraz geograf Mariusz. Niebo zmieszane było niebiesko-szarymi barwami ale co najważniejsze kropel deszczu nie uświadczyliśmy.


1-4) Między Mochnaczką a Dzielcem
Malowniczymi polanami zaczęliśmy się wznosić ku Dzielcowi, na którym ucięliśmy sobie pierwszy postój. Póki nie wkroczyliśmy w las podziwialiśmy dolinę rzeki Muszynki, a gdzieś w oddali wyłaniała się nawet Jaworzyna Krynicka. Co jakiś czas, przewodnik opowiadał nam o ciekawostkach turystycznych, historycznych itp. Pamiętam, jak zapytał nas o datę konfederacji barskiej. Kilka chwil wyczekiwania zakończyło się moją poprawną odpowiedzią co biorąc pod uwagę obecność Maćka, było rzeczą bezcenną. Aby jednak zachować czystość sumienia, muszę przyznać iż pomógł mi w tym Mariusz, który wymruczał pod nosem 1768-1772.

już niedaleko...
Pierwsze emocje zaznaliśmy tuż pod szczytem Lackowej, a dokładniej rzecz ujmując – jej zachodniej „ścianie płaczu”. Dla większości (w tym mnie) było to ogromne zaskoczenie, bowiem z pozoru łagodny Beskid Niski, nagle „urodził” niewyobrażalną stromiznę. Należało więc zakasać rękawy i podjąć to wyzwanie. Trzeba przyznać, iż miałem ułatwione zadanie bowiem wraz z kumplem Tomkiem (tym samym Tomkiem, raczącym Was pięknymi tatrzańskimi ujęciami), zabraliśmy kije turystyczne, dzięki czemu przezwyciężyliśmy stromiznę. Inni zaś, musieli wspinać się na czterech kończynach co wywołało skryte samozadowolenie. Nagrodą za ten trud było szczytowanie na najwyższej górze polskiej części Beskidu Niskiego, toteż wszyscy byli zadowoleni.

Dalsza sekwencja czynności odbywała się już głównie pośród drzew. Wyjątkiem była kilkudziesięciometrowa polanka, skąd mogliśmy dojrzeć najwyższy szczyt całego Beskidu Niskiego, który jest zaledwie o 5 m wyższy od Lackowej - nazwanej przez nas policyjną górą.

Busov - Najwyższy szczyt Beskidu Niskiego

Tak się złożyło, że na rajd zabrałem aparat dzięki czemu mam na czym opierać swoje wspomnienia. Patrząc na zdjęcia, nie mogę uwierzyć jak wolnym tempem się poruszaliśmy, bowiem w Wysowej zameldowaliśmy się dopiero po 17 godzinie a i tak nie był to koniec trasy. Oczywiście jest to złudne wrażenie, bowiem wtedy mieliśmy po 14 i 15 lat.


uzdrowiskowe zabudowania Wysowej-Zdrój
W uzdrowisku, przewodnik opowiedział nam o tutejszej cerkwi co nie dla wszystkich było interesujące, bowiem widoczne stały się pierwsze oznaki zmęczenia. Kwadrans później, zrobiliśmy zakupy w pobliskich delikatesach. Gdy wszystkim odechciało się już maszerowania, okazało się, iż od naszego noclegu dzieliło nas jeszcze ok. 2 km drogą asfaltową. Podczas pokonywania finałowego odcinka, szybko zapadł zmrok, toteż finiszowaliśmy w egipskich ciemnościach. Kolejne minuty upłynęły na przydzielaniu noclegów, którymi były domki letniskowe ułożone z mojej perspektywy w kształcie odwróconej litery U.

Cerkiew w Wysowej-Zdroju

Wieczór zastał nas pełną gębą, toteż szybko przeszliśmy do wspólnej integracji, która nastąpiła w drewnianym domku wyposażonym w grilla. W związku z tym nietrudno się domyślić co było na kolację. Wszyscy spoczęli na ławkach ułożonych dookoła grilla sowicie się posilając. Na dobry początek zagraliśmy w grę polegającą na zapraszaniu do siebie innych. Ten kto miał po prawej stronie wolne miejsce wymawiał zdanie, które wyglądało mniej więcej tak: Mam po swojej prawej stronie wolne miejsce, więc zapraszam... Słowo w słowo nie pamiętam ale dzięki zapraszaniu mogliśmy poznać innych uczestników rajdu np. tych z młodszych klas.

W wyniku tej zabawy wynikła moja gafa, z której śmiała się cała sala. Otóż po jednym z kolejnych zaproszeń obok mnie zwolniło się miejsce. Zacząłem więc głośno mówić: "Mam po swojej prawej stronie wolne miejsce..." jednakże nie zdołałem tego dokończyć, gdyż nagle wszyscy zaczęli się śmiać, a ja nie wiedziałem dlaczego. Otrzeźwienie przyszło po chwili. Okazało się, że owszem miałem wolne miejsce - ale było ono z lewej strony!

Kolejnym punktem programu było „wykupienie” pamiątkowych, rajdowych odznak ale i tak nie brała w tym udziału żadna waluta. Jedynym sposobem na wykonanie tego zadania było rozśmieszenie grupy. Obok ławek, znajdowała się scena, toteż każdy miał pole do popisu. Mógł być to skecz, piosenka albo inna zabawa. Niektórzy świetnie się z tego wywiązali zaś pozostali (w tym ja) z racji skrytego charakteru mieli z tym problem. Ostatecznie skończyło się na odśpiewaniu „Bieszczadzkiego Traktu” co nie do końca nam wyszło.

Wieczór integracji jest wyjątkowym momentem również z innego powodu. Otóż są to jedyne godziny w roku kiedy mogliśmy mówić do nauczycieli po imieniu. W ten sposób pan magister historyk stał się dla nas po prostu Maćkiem. Relacjonując ten rajd, pozwoliłem sobie na lekkie nadużycie tego przywileju. Mam nadzieję, że nauczyciele się nie obrażą!

Wieczór integracyjny

Było pewnie po 22, a może i zbliżała się już północ, a my dopiero gościliśmy się w domkach. Wyczerpujący dzień pełen emocji nie sprawił jednak, że wszyscy poszli spać. Wprost przeciwnie, uczynili to tylko nieliczni pierwszoklasiści. Nasz trzyosobowy domek znajdował się na jednym z końców odwróconego U zaś nauczyciele dostali miejsce na zakolu. Dzieliło nas zatem kilkadziesiąt metrów dzięki czemu mogliśmy harcować. Wewnątrz U, zlokalizowany był plac zabaw, toteż początkowo nasze akcje polegały na skradaniu się ku huśtawkom. Napięcie z każdą chwilą wzrastało. Wszyscy obserwowali domek nauczycieli, jednakże wraz z brakiem ich reakcji, swoboda rosła w siłę. Z każdą minutą decybele, które emitowaliśmy również wzrastały aż w końcu usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi. Każdy bez wyjątku rzucił się do ucieczki chowając się gdzie tylko popadnie. Strumień światła latarki przejechał kilka razy po placu zabaw, który nagle stał się pusty jak butelka po wódce. Oczywiście, żeby nie było – użyłem tego sformułowania wyłączenie w celu dobrego porównania. Alkoholu nikt z nas wtedy nie miał. Opisana sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy aż w końcu Mariusz zaczął nam składać osobiste wizyty. W takich chwilach pozostawało już tylko schować się pod kołdrami.

Ponadto oprócz placu zabaw, odwiedzaliśmy też inne domki zaś najwięksi dowcipnisie użyli nawet kiełbasy z grilla przez co za pomocą proc, odbył się istny pojedynek jak na dzikim zachodzie. Już nawet nie pamiętam kiedy poszliśmy spać…

Co zaś działo się podczas drugiego dnia rajdu? O tym przeczytasz pod linkiem -->  Beskid Niski - dzień 2. 

28 sierpnia 2008

Tatry Zachodnie (Czerwone Wierchy + Giewont)

Czy można sobie wyobrazić piękniejszą trasę dla początkującego turysty niż Czerwone Wierchy? Skupisko czterech, łagodnych wierzchołków, z których rozlegają się widoki na wszystkie strony świata urzeka każdego kto je zdobędzie. Usytuowane blisko Zakopanego, stwarzają doskonałą opcję jednodniowej wędrówki, której sprosta każdy miłośnik gór. Tej swoistej magii uległem również i ja podczas planowania wyprawy wieńczącej wakacje.

Miejsce: Tatrzański Park Narodowy

Trasa: Kiry Wyżnia Kira Miętusia Polana Upłaz Upłazińska Kopka Chuda Przełączka (1850 m) Ciemniak (2096 m) Krzesanica (2122 m) Małołączniak (2096 m) Kopa Kondracka (2005 m) Kondracka Przełęcz (1725 m) Wyżnia Kondracka Przełęcz Giewont (1894 m) Wyżnia Kondracka Przełęcz Przełęcz w Grzybowcu (1311 m) Wielka Polana w Dolinie Małej Łąki Gronik

Dystans: 18 km

Czas przejścia wraz z postojami: 9 h 30’

Pogoda: dobra

Widoczność: dobra

Wspólnie z siostrą oraz naszym kompanem-podróżnikiem (notabene mym imiennikiem) zjawiliśmy o poranku w Kirach. Po kilkuminutowych przygotowaniach, tuż po godzinie 9. wyruszyliśmy na jeden z piękniejszych widokowo szlaków Tatr.

1) rogacz w Kirach, 2) Wyżnia Kira Mietusia
Mimo, że rozpoczęliśmy spacer w Dolinie Kościeliskiej, nie będę się dziś o niej rozpisywać, bowiem już po ok. 20 minutach stała się ona tylko pięknym wspomnieniem. W południowej części Wyżniej Kiry Miętusiej rozpoczyna się szlak czerwony, który zaprowadził nas na cztery szczyty Czerwonych Wierchów. Początkowo dreptaliśmy wraz z czarnym szlakiem będącym tzw. ścieżką nad reglami, jednakże po kilku chwilach przekroczyliśmy Miętusi Potok. Odbyło się to za pomocą drewnianej przeprawy, za którą czekała nas ostra wspinaczka.


Czerwone Wierchy nie chciały nas za grosz oszczędzić serwując mozolnie pnącą się do góry ścieżkę. Swoją drogą, przypominało to typowe beskidzkie szlaki pośród morza iglaków. Warto dodać, że na szlaku widoczne są spore szkody wywołane przez huraganowe wiatry, toteż grom powalonych drzew wpisał się na dobre w tamtejszy krajobraz. Spragnieni widoków, zastaliśmy je nareszcie w okolicy Polany Upłaz, która kiedyś sięgała aż pod Małołączniak. Intensywny wypas prowadzony był tam przez dziesiątki lat, jednakże ze względu na ogromne spustoszenia zaniechano tych praktyk przez co polana zarasta. My zastaliśmy głównie wysokie ziołorośla, za którymi wyłaniały się pierwsze szczyty Tatr Zachodnich.


Jako typowi łowcy krajobrazów, nie zniechęciliśmy się tym faktem tylko ruszyliśmy dalej. Docierając w okolice Upłazińskiej Kopki nasz trud został wynagrodzony w większym stopniu niż poprzednio. Przede wszystkim, w oczy rzucał się potężny i strzelisty Giewont. Z tej perspektywy nie widziałem go jeszcze nigdy, toteż wywarł na mnie spore wrażenie. Na samej Upłazińskiej Kopce swoistą osobliwością jest skałka Piec, na którą zadziorni turyści lubią się wspinać. Formacja geologiczna była dla nas idealnym miejscem na komfortowy odpoczynek.


Im wyżej, tym lepiej – nie mogłem się doczekać szczytowania na Czerwonych Wierchach. Przygoda z Piecem sprawiła też zmianę piętra roślinnego przez co znaleźliśmy się pośród kosówki. W tych okolicach 28 stycznia 2004 r. wydarzyła się bardzo ciekawa historia. Otóż czworo grotołazów idących do Jaskini Małej podcięło nawiane śniegi, które ruszyły w dół lawiną ok. 150 m szerokości. Zniosła ona całą czwórkę w dół poprzez skałki i wąwóz, pozbawiając ich życia. Warto zadać sobie pytanie po co eksplorować jaskinię skoro już po nazwie widać, iż jest ona niewielkich rozmiarów? Otóż tutaj należy odwołać się do etymologii, która jest swoistą ciekawostką, gdyż do roku 2002 poznano zaledwie 25 m korytarzy. Po upływie 10 lat wiemy już, że jej faktyczna długość wynosi prawie 4 km (!) zaś deniwelacja 555 m.

na Chudej Przełączce
Wciąż zbliżaliśmy się ku naszemu upragnionemu celowi. Chuda Przełączka, ostatnia prosta i jest! Osiągnęliśmy pierwszy szczyt Czerwonych Wierchów – Ciemniak. Co ciekawe, pokonaliśmy tę trasę o godzinę szybciej niżby informowały o tym drogowskazy. Już wtedy twierdziłem, że wyliczenia TPN-u są zwykle oderwane od rzeczywistości. To jednak nie jest mój problem i mogę się tylko cieszyć z uzyskanego wyniku. Ciemniak jest najbardziej na zachód wysuniętym szczytem Czerwonych Wierchów, przez co automatycznie widoki otwierały się w tamtym kierunku. Będąc na wierzchołku nie zauważyłem natomiast moich starszych towarzyszy, bowiem w trakcie podchodzenia mnie wyprzedzili. Okazało się, że siedzą na kolejnym szczycie Czerwonych Wierchów – Krzesanicy. Gdy ich dogoniłem okazało się, że myśleli iż góra na jakiej siedzą nazywa się Ciemniak. W tym miejscu – niestety – po raz kolejny trzeba wspomnieć o TPN-ie. Żadnych informacji, tabliczek to w mojej opinii kompromitacja. Dokłada się też do tego nasz „miłościwy” rząd, obcinając co roku dofinansowania. Mimo wszystko za coś płacimy bilety wstępu. W słowackich Tatrach, opłat nie ma wcale, a drogowskazy są tam gdzie być powinny. Paradoks.

 Tatry Zachodnie widziane z Czerwonych Wierchów...
Skoro zdobyliśmy już najwyższy szczyt Czerwonych Wierchów i jednocześnie najwyższy wapienny szczyt całej Polski to czas klapnąć na kamieniu i rozkoszować się magicznymi pejzażami. Tak jak mówiłem na początku – wszystkie strony świata. Nic tylko podziwiać! Łagodne Tatry Zachodnie, groźniejsze – Wysokie oraz niemal całe Podhale u kolan! Uwagę zwracały też w kierunku północnym pionowo opadające ściany ku kotłom Doliny Mułowej i Litworowej. Muszę przyznać, iż trudno było mi połączyć taki obrazek z Tatrami Zachodnimi.

1-2) północne, przepadziste ściany Czerwonych Wierchów
Pogoda zaczęła się troszkę psuć, bowiem chmury nadciągały z różnych stron. Tego dnia, wszystkie szczyty na wschód od Świnicy i grani Orlej Perci były niewidoczne. Na całe szczęście kilka niebieskich plam zaopiekowało się nami przez co użycie peleryn nie stało się konieczne. Będąc już na trzecim szczycie Czerwonych Wierchów – Małołączniaku, najpiękniej prezentował się Giewont, bowiem oblany Słońcem pośród ciemniejszych wzniesień wybijał się bijącą po oczach poświatą.


Do zdobycia pozostał ostatni i jednocześnie najniższy szczyt Czerwonych Wierchów – Kopa Kondracka. Jako, że Tatry Zachodnie schowały się za naszymi poprzednimi podbojami, oczy zwróciliśmy ku posępniejszej części Tatr. Gęste chmury opierały o grzbiety i doliny przez co odniosłem wrażenie, że zadomowiły się tam na dobre.

 Giewont widziany z Kopy Kondrackiej
Nasz cel albo raczej nasze cele zostały zdobyte (wszak szczytowaliśmy aż 4 razy). Tymczasem spoglądam na zegarek i widzę, że nawet nie ma godziny 15. Myślę więc: po co wracać tak wcześnie do Krakowa? Chodźmy gdzieś jeszcze! Idealnym kandydatem do tego był Giewont, bowiem z Kopy Kondrackiej, prowadzi do niego prosta droga. Nie mogłem się mu oprzeć, toteż wydłużyliśmy sobie trasę.

1) rogacz na Kopie Kondrackiej, 2-6) widoki z Kopy Kondrackiej
Będąc już na Przełęczy Kondrackiej zaczęliśmy analizować słynną górę z krzyżem. W pełni sezonu można czekać na jego zdobycie nawet kilka godzin, bowiem na szlaku tworzą się zatory niczym na al. 29 listopada. Wszystko przez łańcuchy, których można tam naliczyć całkiem sporo. Dla pełnego obrazu dołożę też kobiety w szpilkach i mężczyzn w sandałach. Wiadomo, że jak już się przyjeżdża pod Tatry to obowiązkowo trzeba iść na Giewont, żeby posiedzieć w niewyobrażalnych tłokach, gdy tymczasem na sąsiednich szlakach pustki. No cóż, impotencji turystycznej Polaków wolę nie komentować.

1) Dolina Małej Łąki, 3) Giewont (1895 m)
Z naszych obserwacji wynikało, że ruch jest umiarkowany toteż z wielką ochotą ruszyliśmy we dwójkę na podbój, bowiem siostra zrezygnowała udając się już bezpośrednio do Doliny Małej Łąki. Wraz z przybliżaniem się do pierwszych łańcuchów, emocje wzrastały. Myślałem, że to one sprawią największy problem jednakże myliłem się. Pamiętam, że nie mogłem wejść na skałę, ponieważ była ona tak wyślizgana, że stopa samoistnie mi się zsuwała. Oparcie na niej całego ciężaru ciała groziło więc poważnym wypadkiem. Na całe szczęście w zasięgu ręki był łańcuch. Następnie napotkałem stopnie wykute w skale. Rączki na łańcuch i do góry! Po chwili mogłem w duchu wyrzec: Święta góra Górali zdobyta!

1-4) widoki z Giewontu w kierunku wschodnim oraz południowym
Popularność Giewontu nie bierze się z niczego. Widoki roztaczające się z tego miejsca naprawdę zapierają dech w piersiach. Przede wszystkim jest to szczyt, z którego najlepiej widać całe Zakopane. Jego bliskość jest niesamowita. Giewont rzeczywiście jest swoistym symbolem Polski, bowiem tak się składa że spoglądając w kierunku Tatr Wysokich ujrzymy wszystkie najważniejsze szczyty polskich Tatr. Ponadto rzeczywiście, miejsca na szczycie jest mało, zaś fundament, z którego wyrasta krzyż służy jako ławeczka. Kolejną wyjątkowością Giewontu jest fakt, że żadna inna góra nie przyciąga tylu piorunów co on. Wystarczy przytoczyć najtragiczniejszy wypadek, do którego doszło w sierpniu 1937 r. kiedy zginęły 4 osoby zaś kilkanaście zostało rannych. Naturalnie winą za to należy obarczyć krzyż, który w 2007 roku uzyskał wpis w rejestrze zabytków. Wystawiono go w 1901 r. z inicjatywy proboszcza ks. Kaszelewskiego i jego parafian. Ma 17,5 m wysokości i składa się z 400 elementów o łącznej wadze 1819 kg.

Zakopane widziane z Giewontu
Nastał moment zejścia. Czekał mnie kolejny pojedynek z łańcuchami. Po zrobieniu kilku kroków musiałem się jednak zatrzymać, bowiem dalsza droga została zablokowana przez grupkę osób, których tempo porównać mogłem do żółwiego. W oczy rzucał się brak umiejętności prawidłowego posługiwania się łańcuchami. Taka wiedza nieraz kosztuje życie zaś napotkani turyści w trosce o bezpieczeństwo przyjęli taktykę robienia kilku kroków na minutę. W pewnej chwili zdenerwowałem się oczekiwaniem przez co ściąłem na wprost odcinek, w którym szlak przyjął kształt zakola. Przez swoją nieodpowiedzialną decyzję, wprost spod mych butów, poleciało w dół kilka kamyczków. Trzeba przyznać, że w tym momencie sam stworzyłem niebezpieczeństwo dla siebie i innych. Jak dobrze, że człowiek jest rozumny i potrafi się uczyć na błędach…

korki na łańcuchach pod Giewontem
Kolejnym etapem trasy stał się bardzo ciekawy szlak z Wyżniej Kondrackiej Przełęczy na Przełęcz w Grzybowcu, będący jedną z nielicznych ścieżek w polskich Tatrach zamykanych na okres zimowy. Prowadzi ona zboczami Małego Giewontu przez co mieliśmy fenomenalne widoki na urwiska Wielkiej Turni. W pewnej chwili przed naszymi oczyma pojawiło się skalne żeberko, na które musieliśmy się wspiąć. Miejsce to jeszcze bardziej wzbogaciło nasz fantastyczny dzień, bowiem gdy trzeba w Tatrach użyć rąk to człowiek zazwyczaj pamięta to przez długi czas.

1-4)  w okolicach Wyżniej Kondrackiej Przełęczy...
W styczniu i lutym 1996 r. wydarzyły się w tej okolicy dwa tragiczne wypadki o podobnym przebiegu. Zdążający szlakiem turyści poślizgnęli się na zlodowaciałym śniegu i spadli ok. 200 m żlebem do Doliny Małej Łąki. Bilans tych wydarzeń to dwie ofiary śmiertelne – tym bardziej przykry, gdyż miały zaledwie 13 i 19 lat…

3) Wielka Turnia (1847 m)
Na Przełęczy w Grzybowcu ponownie przerzuciliśmy się na inny szlak. Ogólnie rzecz biorąc, tamtego dnia poruszaliśmy się wszystkimi pięcioma kolorami znakowanych tras. I tak o to w kolejności, zaczęło się od szlaku zielonego, potem był czerwony, żółty, niebieski, czerwony, czarny i na koniec znów żółty. Ostatnie widoki mogliśmy podziwiać (już w komplecie) z Wielkiej Polany w Dolinie Małej Łąki. Ponownie, pierwsze skrzypce grała Wielka Turnia. Dla odmiany, u wylotu doliny ujrzałem aż 8 tablic na jednym rogaczu. Zamontowanie drogowskazów 100 m od pobliskiej szosy nie jest jednak żadną sztuką.

1-2) widoki z Wielkiej Polany w Dolinie Małej Łąki
W ten oto sposób dotarliśmy do mety pobijając rekord w ilości zdobytych szczytów w ciągu jednego dnia. Od tej pory mogliśmy się chwalić wszystkim znajomym: „A ja szczytowałem ostatnio aż 5 razy!”. Wiadomo jednak, że takie słowa nie robią na młodzieży wrażenia tak jak licytowanie się na ilość wypitego alkoholu w pierwszym dniu szkoły po sylwestrze. Szczęśliwi i uśmiechnięci powędrowaliśmy na pobliski przystanek, z którego powróciliśmy do Krakowa. Cztery dni później nastąpił początek roku szkolnego, jednakże nikt z nas o tym nie myślał. Ukoronowaliśmy wakacje w cudowny sposób, a wspomnienia z tej wyprawy dały nam siłę na następnych 10 miesięcy nauki!