2 lutego 2011

Tatry Zachodnie (Ornak)

Bez wątpienia, jak do tej pory, najwspanialsza i najbardziej wyczerpująca zimowa wyprawa, która upłynęła pod znakiem rekordów i wielu "pierwszych razów"...

Miejsce: Tatry Zachodnie

Cel: co najmniej Ornak...

Trasa: Dolina Kościeliska Schronisko PTTK na Ornaku Iwaniacka Przełęcz Ornak (1854 m) Zadni Ornak (1867 m) Siwa Przełecz Siwy Zwornik (1965 m) Siwa Przełęcz Dolina Starorobociańska Dolina Chochołowska Siwa Polana - droga wojewódzka nr 958

Pogoda: wspaniała

Widoczność: bardzo dobra

Zimowa wyprawa w Tatry - to było jedno z moich cichych marzeń. Co prawda o tej porze byłem tam już nie raz, jednakże były to tylko dolinki. Najwyższym zimowym punktem była wysokość ok. 1700 m tuż przed schroniskiem w dolinie Pięciu Stawów zimą 2009 r. (ostatnia nieopisywana na blogu wyprawa). Myślę, że wraz z dojrzewaniem pragnąłem osiągnąć coś więcej. Zimowe ferie były więc do tego idealną okazją.

Nie była to zwykła wycieczka. Wymagała dobrego przygotowania, o którym wspomnę kilka słów. Przede wszystkim warunki atmosferyczne jak i te na szlaku. Muszę przyznać, że mieliśmy wielkiego farta. Sobotnia wyprawa na Kudłacze była wspaniała dzięki zapoczątkowanemu dzień wcześniej wyżowi. Co ciekawe wyż ten utrzymywał się nad Małopolską przez kilka następnych dni, co skrzętnie wykorzystaliśmy. Idąc w Tatry po kilku dniach bezchmurnej pogody, mogliśmy mieć pewność, że szlak powyżej regli będzie przetarty co było ogromnym plusem.

Kolejną kwestią był sprzęt. Każdy laik przeczyta na przeróżnych forach poświęconych tej tematyce o potrzebnie posiadania raków i czekana. Przede wszystkim Tatry Zachodnie ze względu na łagodne stoki są idealne do tego pierwszego razu. Tamtego dnia obowiązywał drugi stopień zagrożenia lawinowego. Sytuacja nie była więc tak napięta aby brać czekan. Raki, które oczywiście musieliśmy wypożyczyć, w zupełności nam wystarczyły.

Jak wiadomo posiadanie tego cuda na własną wyłączność jest bardzo drogą sprawą. Idealną opcją było więc wypożyczenie. Z tego co wiem, aktualnie można to zrobić jedynie w dwóch miejscach w Krakowie: Salon turystyki aktywnej "Wierchy" na Jagiellońskiej oraz Alpintech na ul. Pędzichów. Wybrałem pierwszą opcję. Koszt czegoś takiego to 15 zł za dzień czyli razem 30 zł + 120 zł kaucji. Nie piszę o tym przypadkowo. Na ul. Jagiellońskiej dostałem stare, rozlatujące się raki i takie też było moje pierwsze wrażenie. Problemów z nimi miałem mnóstwo i to niestety podczas najatrakcyjniejszej części wyprawy. O tym jednak później.

No to cóż, praktycznie rzecz biorąc wszystko na tę wyjątkową wyprawę było już przygotowane. Teraz tylko pozostawało wybrać trasę. Szczerze mówiąc w polskich Tatrach Zachodnich zdobyłem już niemal wszystko za wyjątkiem Błyszcza, Łopaty i Jarząbczego Wierchu. Najbardziej interesował mnie Błyszcz i to nie względu na jego błyszczatowatość, lecz dlatego, że 15 minut drogi od niego znajdowała się Bystra będąca najwyższym szczytem całych Tatr Zachodnich. Nie ukrywajmy, chciałem zdobyć Bystrą. Choć był to niemożliwy plan (o czym przekonałem się dopiero na trasie), to wierzyłem w realizację tego celu.

Kolejnym pierwszym razem był fakt, że nigdy nie wstawałem tak wcześnie wyjeżdżając w góry. Co za tym idzie, nigdy nie jechałem tak wcześnie autobusem do Zakopanego. Pojechaliśmy bowiem PKS-em z Warszawy, który wystartował przed piątą z RDA w Krakowie. Bilet ulgowy tańszy o ponad 3 zł niż w popularnych Trans-frejach czy Szwagropolach.

W Zakopanem oczywiście zostaliśmy powitani przez ludzi oferujących nocleg. Niesamowite, że stoją tam od szóstej rano mimo wyraźnego mrozu! Spotkał nas tu niestety zawód, gdyż czekaliśmy na busa prawie 30 minut, a czas tego krótkiego dnia był na wagę złota. W końcu ok. godz. 7:30 wylądowaliśmy u wylotu doliny Kościeliskiej. Do zachodu Słońca pozostawało ok. 9 h.

Całą dolinę przeszliśmy szybkim tempem oszczędzając przy tym wiele zbawiennych minut. Przed schroniskiem zobaczyliśmy śliczną Bystrą skąpaną w Słońcu. Zapragnąłem tam być...

W schronisku oczywiście drugie śniadanko a tuż po dziewiątej rozpoczęła się prawdziwa wspinaczka. Zgodnie z przewidywaniami szlak był bardzo dobrze przetarty. Wraz z wysokością ryzyko wywrotki na coraz bardziej śliskim podłożu wzrastało. Przed Iwaniacką Przełęczą zapadła decyzja o ubiorze raków. Tutaj nastał kolejny pierwszy raz. Po paru krokach piechurkowało się zupełnie inaczej. Przede wszystkim stabilniej i bezpieczniej, chociaż było to dziwne uczucie.

Wadliwy sprzęt dał znać o sobie po kilku następnych minutach. Raki wysunęły się ze stóp z powodu zbyt słabego zawiązania. Inną sprawą jest, że praktycznie nie było miejsca, w którym można byłoby dobrze zrobić. Brakowało nam też dobrej techniki. Na przełęczy postanowiliśmy użyć wszelkich sił by ścisnąć paski. Chyba teraz było dobrze, toteż ruszyliśmy zostawiając za plecami Kominiarski Wierch. Z okolic przełęczy roztaczają się wspaniałe widoki na Tomanową Przełęcz, Tomanowy Wierch oraz Ciemniak i Krzesanicę.

Po następnych kilku minutach rak znów wysunął się z nogi. Kompletna porażka, cenne chwile uciekały na wiązanie starych raków.


Zaczęliśmy maszerować pasmem Ornaku, po wyjściu z regli czekał na nas najbardziej stromy moment na całej trasie. Nachylenie tutaj było większe niż na schodach prowadzących na wieżę Kościoła Mariackiego. Trzeba było naprawdę wysoko podnosić stopy. W takich miejscach raki są bezcenne. Ostre „ząbki” doskonale wbijały się w śnieg dając pełen komfort. Dodając do tego kijki czyli pracę rękami wychodzi nam wspaniały trening całego ciała nieporównywalnie piękniejszy niż na siłowni.

Co ciekawe, kilkadziesiąt metrów za nami, wzniesienie pokonywali dwaj inni mężczyźni nie posiadający raków. Należą im się brawa za wytrwałość i wielki trud w próbie zdobycia Ornaku. Zapewne schodząc w dół zjechali tamtędy na tyłkach gdyż po prostu innej formy zejścia nie dało się zastosować.

Po wejściu na Ornak zainspirowały nas najpiękniejsze widoki tego dnia. Całe Tatry Zachodnie jak na dłoni były cudowne i majestatyczne. Przed nami górowały Błyszcz i Bystra oraz Starorobociański. Nieco bardziej oddalone były Tatry Wysokie, zaś daleko w tyle opasły kopczyk zwany Babią Górą. Wszystko to tworzyło niesamowitą atmosferę magii, w której pragnęliśmy trwać. Nie zapomnę nigdy tego błękitu nieba i mocno świecącego Słońca.

Warto też podkreślić, że strome wejście odbywało się w głębokim śniegu. Po wypłaszczeniu warstwa puchu stała się zdecydowanie płytsza. W pewnej chwili zamiast w śniegu, musieliśmy brnąć w gałązkach kosówki.

Za Ornakiem następuje lekkie obniżenie terenu. Tam nastąpił ciąg dalszy telenoweli z rakami w roli głównej. Znowu się wypięły. Poczułem się z tym bardzo źle, gdyż opóźniałem pozostałą dwójkę kompanów. Zapewne każdy wie jak takie raki górskie wyglądają. Problemem było to, że na konstrukcji raków oparta była tylko przednia część stopy, podczas gdy powinno to być sto procent. Nie wiem czemu tak było. Po włożeniu raków zawsze pięta odrywała się od podłoża, a rak zaczynał latać na lewo i prawo wypinając się po krótkim lub krótszym czasie. Z kolei paradoksem było to, że nie dało się raka bardziej ścisnąć na bucie, gdyż wtedy jego stalowa konstrukcja wbiłaby mi się do ciała mimo grubości buta i dwóch par skarpet. Takie wyjście było dopiero ostatecznością, do której zostałem zmuszony. W pewnej chwili miałem ochotę rzucić tym starym „gównem” daleko w dolinę i uwolnić się od tej męki, cenny czas sobie upływał…


1-5) pejzaże rozciągające się z okolic Zadniego Ornaku

Kolejnym szczytem na naszej trasie był w miarę skalisty Zadni Ornak. Wchodząc tam poczułem się głupio, gdyż kumple już od dawna tam byli. Co więcej po wejściu, jeden z nich zapytał, „gdzie jest drugi?”. Nie wiedziałem o co chodzi. Zajrzałem do kieszeni, gdyż może wypadła mi rękawiczka. Jednak nie – były obie. Popatrzyłem w dół i zobaczyłem, że nie mam jednego raka! Wypiął mi się na siodle przed Zadnim Ornakiem, a ja nawet tego nie zauważyłem. Myślałem, że szlag mnie trafi. Kolega zszedł po zgubę…

Nie miałem innego wyjścia. Zacisnąłem raki na bucie z całych sił, od razu poczułem jak coś wbija mi się w stopę tuż nad piętą. Od tej pory każdy krok sprawiał mi ból, no ale czego nie robi się dla pasji…

1-6) Pejzaże rozpościerające się z Siwej Przełęczy

Oczywiście zimowe widoki były najcudowniejsze w moim życiu. Czegoś tak pięknego o tej porze roku jeszcze na żywo nie widziałem. Szkoda, że głupia martwa rzecz potrafiła to zepsuć. Na Zadnim Ornaku powiedziałem kolegom, żeby na mnie nie czekali i szli dalej, ku mojej uciesze nie zostawili mnie jednak samego. Fakty były jednak bezlitosne. Przez moje perypetie straciliśmy ponad godzinę czasu. O zdobyciu Bystrej czy chociaż Błyszcza można było już zapomnieć.

1-16) panorama 360°widziana z okolic Liliowego Karbu/Gaborowej Przełęczy/Siwego Zwornika

Po kalkulacji pory zachodu Słońca i długości pozostałej części trasy zdecydowaliśmy, że dojdziemy do głównej grani Tatr, a mianowicie Gaborowej Przełęczy, która oddziela Starorobociański od Błyszcza. Tam zachwyciła nas kolejna porcja widoków. Ujrzeliśmy m. in. Niżne Tatry. Fajnie też było zobaczyć sporą część pasma Ornaku, którym podążaliśmy. Te skąpane w śniegu pagórki i tylko wąskie kreski z ludzkich śladów prezentowały się niesamowicie. Spoczęliśmy obok słupka granicznego znajdującego się przy Siwym Zworniku. Zwornik jest miejscem, w którym zbiegają się co najmniej trzy granie. Patrząc na jego wysokość można łatwo stwierdzić, że przebiliśmy o kilkadziesiąt metrów Giewont. To był wielki sukces!

O widokach nie będę już wspominał, mam nadzieję, że zdjęcia wykonane przez mojego kolegę oddadzą choć namiastkę tego co przeżyliśmy. Mój aparat oczywiście odmówił posłuszeństwa…


Powrotne zejście do Siwej Przełęczy było w moim wykonaniu bardzo sztywne. Moje ciało z wiadomego względu było niestety spięte. Dalej czarny szlak prowadził nas Doliną Starorobociąńską. Dopiero w jej połowie mogłem zdjąć raki. Stromizna definitywnie się skończyła, toteż nie były już potrzebne. Od tej pory zaczął się mniej ciekawy fragment. Najpierw pokonywaliśmy ponad godzinę leśny odcinek doliny, by dojść nim do głównej drogi Doliny Chochołowskiej. Co ciekawe, nad Tatrami Zachodnimi późnym popołudniem zaczęły zbierać się chmury. Wyglądało więc na to, że wyż zaczyna ustępować miejsca innemu frontowi. Uczucie wykorzystanej okazji było naprawdę satysfakcjonujące.

1) Dolina Starorobociańska (obniżenie terenu na pierwszym planie)

Ogólnie rzecz biorąc Dolina Chochołowska jest najgorszym miejscem do schodzenia po długiej wycieczce. Długa i monotonna potrafi wymęczyć. Z tego co pamiętam od momentu ściągnięcia raków, płaski i tylko lekko opadającym terenem szliśmy ok. 3 h. Czas niemiłosiernie się dłużył.

W tym czasie zaczęło się ściemniać, a ja kompletnie opadałem z sił. Byłem bardzo głodny i po prostu wykończony. Dochodząc do Siwej Polany kroki pokonywałem niemal z zamkniętymi oczami resztkami sił. Takiego kryzysu sobie nie przypominam, chyba nic mnie wcześniej tak nie wykończyło.

Ostatnią godzinę drogi pokonywaliśmy więc już w egipskich ciemnościach nie spotykając na szlaku absolutnie nikogo oprócz jednego konnego zaprzęgu. U wylotu doliny byliśmy tuż przed godziną osiemnastą. Co gorsza, o tej porze nie mieliśmy prawa spotkać busa na parkingu przy bramkach wejściowych do doliny. Trzeba było dołożyć kolejny kwadrans maszerowania by dojść do głównej drogi. Tam na całe szczęście nie czekaliśmy zbyt długo. Przyjemnie było usiąść w ciepłym autobusiku, od razu zachciało mi się spać.

Wysiedliśmy przy Krupówkach, napełnieni duchowo, chcieliśmy także napełnić brzuchy. Lekiem na to były grillowanie oscypki i oczywiście McDonald. Przemierzając tę ulicę wieczorową porą uwagę zwracało mnóstwo, mnóstwo kiczu. Co chwilę ktoś stał sprzedając kolorowe i zapewne chińskie zabawki. McDonald na nasze nieszczęście znajdował się na samym końcu ulicy. Cudownie jednak było do niego wejść i poczuć to pyszne, tuczące i bezwartościowe mięsko. To była idealna okazja by wykorzystać kupon na McZestaw, który kiedyś tam wygrałem. Już nawet nie pamiętam czy wziąłem kanapkę Drwala czy też Zbójnicką ale powiem, że gdy jesteś wygłodniały to smakują one wręcz niebiańsko. Do tego porcja zakręconych frytek oraz serków na gorąco w połączeniu z pół litrem coli w miarę mnie nasyciła. Lepszego zakończenia tatrzańsko-zakopiańskiego pobytu nie mogłem sobie wyobrazić. Z drugiej jednak strony wszystkie spalone dziś kalorie poszły na marne za sprawą tego zestawu.

Przychodząc na dworzec okazało się, że na przyjazd autobusu musimy poczekać ponad pół godziny. To nic – pomyślałem sobie. Byłem przeszczęśliwy z wyżerki i jeszcze szczęśliwszy z widoków jakie dane mi było zobaczyć. Drzemka w autobusie również dobrze mi zrobiła.

Następnego dnia oddałem raki, nie robiąc przy tym wyrzutów kobiecie siedzącej w biurze. Po prostu już nigdy nie wypożyczę raków na ul. Jagiellońskiej. A wątek ten zakończę stwierdzeniem, że mimo, iż od wyprawy tej minął już miesiąc, to ślad powyżej pięty wciąż się jeszcze goi…

Podsumowując, zdobyłem bezcenne doświadczenie, z czego jestem bardzo ucieszony. Wyprawa ta niewątpliwie zapisze się na długo w kartach mojej historii. Była ona wielkim przeżyciem i swoistą próbą. A Bystra? Na Bystrą jeszcze wrócę – na pewno. Tak łatwo jej nie zostawię…