Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kudłacze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kudłacze. Pokaż wszystkie posty

6 października 2012

Beskid Makowski (Lubomir + Łysina + Kamienniki)

Gdybym mógł cofnąć czas, powróciłbym właśnie do tej wycieczki. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego? Dlaczego nie do niebiańskiego tygodnia pośród ukraińskich Karpat czy też wspinaczki ku Rysom w nieskazitelnej pogodzie i widoczności? Choć wspomniane wyprawy były wspaniałe to jednak wędrówka na Lubomir miała w sobie coś czego poprzednie podróże nie posiadały. Jakby to ująć, w moim życiu pojawił się ktoś, kto sprawił, że począłem odczuwać z życia a tym samym z wędrówek jeszcze większą radość. W sumie to nie sądziłem, że coś takiego będzie w ogóle możliwe. Do tej pory odbyłem tak wiele wypraw, gdzie moja dusza cieszyła się pejzażami sam na sam myśląc, że jest to szczyt wolności i uciechy. Myliłem się, bo nagle jedna osoba ku mojemu szczęściu ten pogląd zburzyła. Niech więc będzie to opowieść o radości jaką dają góry, gdy odkrywa się je u boku ukochanej kobiety...

Region: na południowy-wschód od Myślenic

Pasmo: Beskid Makowski/Wyspowy (sprawa sporna)

Trasa: Lipnik - wschodnimi zboczami Lubomira - Kobielnik - Burdelówka  Lubomir (904 m)  Łysina (891 m)  Schronisko PTTK na Kudłaczach (731 m)  Sucha Polana  Kamiennik Południowy (827 m)  Kamiennik Północny (785 m)  Poręba

Dystans: 20 km

Pogoda: wspaniała

Widoczność: bardzo dobra

Bus wysadził Nas gdzieś na skraju Beskidu Makowskiego - nawet sami nie do końca wiedzieliśmy w jakiej miejscowości się znaleźliśmy. Tu, krótka przerwa na pierwszą dygresję. Gdyby nie Justynka to pewnie w życiu bym się w tym zagadkowym miejscu nie znalazł. W pojedynkę ciężej jest znaleźć ten pierwiastek samozaparcia, a nawet gdy już bardzo chcę gdzieś jechać i jestem na to zdecydowany to nagle najtrudniejszą rzeczą okazuje się ruszenie tyłka z własnego łóżka. We dwójkę, nie ma miejsca na takie wymówki, nie mógłbym wszak zawieść najbliższej osoby. Wyłania się więc pierwszy plus jakim było porzucenie lenistwa na rzecz wzmożonej aktywności w celu zaplanowania dnia tak, aby na długo został on w naszych wspomnieniach.

Choć może wydawać się to dziwne, to - kilka dni wcześniej - gdy sprawdzałem zza biurka komputerowego połączenia busowe w rejony pasma Łysiny i Lubomira to czułem przypływ radości. Po prostu czułem, że nie robię już tego wyłącznie dla siebie lecz po to aby ta najbliższa przyszłość przyniosła Nam wiele szczęścia. Gdy więc wszystko było już zaplanowane ruszyliśmy ku Myślenicom, a tam... klops - rozkład z Internetu nie był adekwatny do zastanego na przystanku. W planach chcieliśmy się dostać do Kobielnika, w pobliże Przełęczy Jaworzyce, przez którą przebiega Mały Szlak Beskidzki. Szlak ten w mig doprowadziłby Nas do Lubomira. Czekać na busa ponad godzinę to istna strata czasu, toteż wybraliśmy pierwszy lepszy kurs, zmierzający w interesującym Nas kierunku.

Choć peron przystankowy w Myślenicach to nie beskidzkie bezdroża to jednak sytuacja ta uświadomiła mi, że nawet gdyby coś nieoczekiwanego stało się na górskim szlaku to już nie zostanę z tym sam. We dwójkę wędruje się bowiem raźniej i bezpieczniej i właśnie takie myśli mnie wypełniały podczas jazdy lokalnym busem, w którym uśmiechaliśmy się do siebie radośnie widząc pierwsze beskidzkie pagórki.

Możemy więc wrócić do początku opowieści i odpowiedzieć na pytanie: gdzie w końcu Nas ten bus wysadził? Gdy zostaliśmy ostatnimi pasażerami w pojeździe, kierowca co chwilę pytał Nas czy już wysiadamy zupełnie tak jakby gdzieś się śpieszył. Droga asfaltowa pięła się ku górze i gdy zaczęliśmy górować nad okolicznymi miejscowościami, uznaliśmy, że czas porzucić wygodne siedzenia i potuptać trochę nóżkami.

Niemal od razu po wyjściu zachwyciliśmy się okolicą! Czyściutkie, błękitne niebo a do tego beskidzkie, zalesione kopy tworzyły cudowny pejzaż. W ferworze tych uniesień, zauważyłem znaki zielonego szlaku. Wyciągamy więc mapę i kombinujemy próbując się zlokalizować. To niesamowite, zwykłe otwarcie mapy, a gdy robi się to we dwójkę staje się to takie... ciekawe i emocjonujące. Widok tych piktogramów, plam koloru zielonego i białego stwarza pole do wesołych rozmów i rozważań nad zaplanowaną trasą. Nawet mapa próbowała Nam przekazać, że czeka Nas fantastyczna wędrówka.

Okazało się, że znaleźliśmy się we wsi Lipnik, z której wprost na Lubomir prowadzi wspomniany szlak zielony. Śledząc jego bieg na mapie okazało się, że prowadzi on niemal wyłącznie lasem. Wstępny plan zakładał wędrówkę od Przełęczy Jaworzyce, bowiem Mały Szlak Beskidzki na tym odcinku dostarcza kilka punktów widokowych, które przy takiej aurze mogłyby być szczególnie atrakcyjne. Bez wahania, porzuciliśmy więc zielony szlak i zaczęliśmy trawersować zbocze Lubomira.

1-4) początkowe widoczki
Widoki obejmowały pasmo Cietnia w Beskidzkie Wyspowym, Przełęcz Wierzbanowską oraz Wierzbanowską Górę. Od pierwszego wejrzenia byliśmy nimi zachwyceni!

Zgodnie z mapą i naszą spontaniczną decyzją, kierowaliśmy się z Lipnika wprost na Kobielnik nie do końca wiedząc, że ścieżka, którą podążaliśmy była kiedyś świadkiem wojennych wydarzeń. Gdybyśmy przystanęli i zaczęli dokładnie eksplorować teren, odnaleźlibyśmy ślady okopów. 
Tereny Beskidu Wyspowego i Pogórza Wiśnickiego stały się jesienią i zimą 1914 r. widownią zażartych bojów między armią rosyjską a wojskami państw centralnych. Walki były niezwykle zacięte i krwawe. Żołnierskie męstwo i trudy boju ukazują nam dziś niemi świadkowie historii: okopy, rowy obronne, a nade wszystko cmentarze wojenne, ukryte w górskich bezdrożach. Ten fragment działań I wojny światowej w grudniu 1914 r. na obszarze pomiędzy Rabą a Dunajcem zyskał w historiografii miano operacji łapanowsko-limanowskiej. 
Operacja stanowiła zwrot w kampanii jesienno-zimowej 1914 r. na froncie galicyjskim. Sukces wojsk austro-węgierskich został osiągnięty w trudnych, górskich i zimowych warunkach. Chwalebną rolę odegrały również polskie Legiony.
W objęciach malowniczych widoków, krążąc gdzieś w pobliżu granicy lasu, dotarliśmy do przysiółków Kobielnika. Nie chcąc robić jeszcze większego koła niż teraz, ruszyliśmy wąską drogą asfaltową ku górze, zostawiając definitywnie za sobą Przełęcz Jaworzyce. Uznaliśmy, że do Małego Szlaku Beskidzkiego, a w konsekwencji do Lubomira dojdziemy na skróty poprzez domostwa Burdelówki stanowiącej przysiółek Kobielnika zlokalizowany najbliżej interesującego Nas szczytu.
Jest to miejscowość letniskowa znajdująca się u podnóża Lubomira. Nazwa pochodzi najprawdopodobniej od kobiałek - niewielkich koszyków wyplatanych przez tutejszą ludność. W dolnej części Kobielnika, nieopodal drogi do Wiśniowej za potokiem stoi murowana kapliczka - pamiątka po pladze szarańczy, która nawiedziła tę okolicę w 1749 r.
Asfalt kończył się skupiskiem kilku zabudowań. Nie chcieliśmy budzić nikogo w ten sobotni poranek, toteż zeszliśmy na boczek, na łączkę, za którą już na wyciągnięcie dłoni wznosił się główny grzbiet pasma Lubomira i Łysiny. Dochodzimy do jej skraju, a tam głęboki jar z ledwo widocznym strumykiem. Co gorsza, zbocza tego wąwozu były strasznie strome przez co wdaliśmy się w burzę mózgów nad wyborem dalszej wędrówki. W praktyce czekało Nas tylko kilkadziesiąt kroków (tak to oceniliśmy) "ostrej wspinaczki" w konsekwencji czego postanowiliśmy zaryzykować. Zbocza pokryte były śliskimi, jesiennymi liśćmi. Chwytaliśmy wszelkich gałązek, a nawet korzeni, bowiem nogi samoistnie zsuwały się w dół. Wtem nagle, w jednej chwili, bach! Ląduję na plecach i zsuwam się kilka metrów w dół. Serce stanęło mi w gardle a właściwie to miałem nawet wrażenie, że całkiem ze mnie wyfrunęło. Gdy poziom adrenaliny powrócił do normy zaczęliśmy oceniać straty. Ze mną było nawet nie najgorzej, zresztą cała gra toczyła się raczej o aparat, który w chwili feralnego upadku spoczywał na mych piersiach. Gdyby coś mu się stało to nie miałbym po co do domu wracać. Sprzęt przeżył, uf... Jak widać, w górach nawet kilka metrów drogi może dostarczyć niesamowitych emocji. A żeby nie było tak wesoło, to przed nami rozpościerała się stroma ściana, którą musieliśmy pokonać, bowiem odwrotu żadne z Nas nie przewidywało.

Stromizna była tak spora, że gdyby prowadził nią szlak tatrzański to z pewnością zostałby ubezpieczony klamrami oraz łańcuchami. Tymczasem naszą ostoją bezpieczeństwa były jedynie... delikatne i łatwo łamiące się gałązki. Co gorsza, pokonywane przez Nas zbocze porastały młode drzewka przez co musieliśmy zwracać uwagę, aby nie zagonić się w kozi róg, z którego dalsze wspinanie nie byłoby już możliwe. Przyznam się, że miałem kilka chwil, kiedy czułem, że zaraz spadnę. Toż to nawet na Kościelcu jest łagodniej! Staraliśmy nawzajem sobie pomagać i to było kluczem do przetrwania. Gdy zza krawędzi zbocza dotarły do Nas promienie słonecznie, poczuliśmy, że już blisko i że damy radę! Udało się, przeto w jednej chwili wyszliśmy zza zarośli na asfaltową drogę, którą mogłyby się poruszać matki z wózkami dziecięcymi. Taki tam kontrast w naszej wędrówce. W życiu nie spodziewaliśmy się takich przygód. Cóż, na przyszłość lepiej na dziko nie chodzić. Znakowany szlak zwiastował bezpieczniejszą drogę chociaż z doświadczenia to przecież w górach wszystko się może zdarzyć.

nareszcie na znakowanym czerwono Małym Szlaku Beskidzkim prowadzącym wprost na Lubomira
Niedługo później przy drodze zastaliśmy wiatę turystyczną. Uznaliśmy to za świetną okazję do popasu. Co więcej, obok znajdowało się kilka tablic informacyjnych dotyczących obserwatorium astronomicznego, które wieńczy szczyt Lubomira. O nim, czas jeszcze będzie poopowiadać natomiast teraz zasmakowaliśmy się w puszce pełnej owoców z syropem. W ruch poszedł scyzoryk z widelcem i powolutku znikały kawałki gruszek, moreli, a także bliżej niezidentyfikowanego czerwonego owocu. Nasze żołądki jeszcze chyba przeżywały emocje związane ze wspinaczką, bowiem w pewnej chwili zaprotestowały stawiając zacięty opór czego efektem była niedojedzona zawartość puszki. Mimo niepełnego drugiego śniadania, energii wcale Nam nie brakowało. Pamiętam, że wskutek radości z upływającego dnia miałem ochotę wręcz tańczyć, a już o protestach Justynki, gdy brałem ją na ręce unosząc ku górze - nie wspomnę.

Ruszyliśmy więc w dalszą wędrówkę ciesząc się z otaczającej Nas przyrody. Wtem nadeszła euforia, bowiem po raz pierwszy tego dnia ujrzeliśmy Tatry i to w niemal pełnej krasie! Stanęliśmy jak zahipnotyzowani, bo dla miłośników pejzaży była to nie lada gratka. Co ciekawe, nie obserwowaliśmy Tatr sami, bowiem obok nas skubał sobie trawkę młody konik.

1-4) zachwycające widoki rozpościerające się z czerwonego szlaku prowadzącego na Lubomir
Szeroki trakt wiódł Nas konsekwentnie ku górze. To oznaczało, że z każdą chwilą panorama ulegała poszerzaniu. Było to tym bardziej cenne, że widoków długiej i postrzępionej grani nie zakłócała żadna poważniejsza chmura. Nim definitywnie wkroczyliśmy w teren lasu, mogliśmy się nimi sowicie nacieszyć. 

1-3) grań Tatr stawała się coraz rozleglejsza, 4) nie samymi Tatrami człowiek żyje, beskidzkich wzniesień też nie brakowało
Niegdyś, widząc istne morze szczytów przed sobą, starałem się w myślach odgadywać nazwy obserwowanych wierzchołków. Teraz spotkało mnie kolejne wielkie szczęście, bowiem mogłem to czynić na głos, a ów szczęściem było zainteresowanie Justynki. Opisywałem zmyślnymi epitetami widzianą grań, a me słowa wodziły Jej rozpromieniony wzrok od szczytu do szczytu. W ten sposób odwiedziliśmy choćby Rysy oraz Krywań. Oczy lśniły się Nam przy tym niesamowicie a radość wraz z marzeniami wypełniały nasze podróżnicze duszyczki.

29 stycznia 2011

Beskid Makowski (Kudłacze)

Zapewne wiele osób twierdzi, że zimowe wędrówki po górach nie są zbyt atrakcyjne. Komu przecież chciałoby się brnąć na mrozie w śniegu? Otóż nic bardziej mylnego! Aby zasmakować pięknych, zimowych pejzaży nie trzeba jechać w Tatry. W Beskidach jest mnóstwo łatwych górek, w sam raz na ten pierwszy zimowy raz. Takim właśnie miejscem są Kudłacze...

Region: Beskid Makowski

Pasmo: Lubomira i Łysiny

Trasa: Pcim Krzywicka Góra (591 m) Diabli Kamień Działek Schronisko PTTK na Kudłaczach Łysina (891 m) Schronisko PTTK na Kudłaczach Bania (611 m) Pcim

Pogoda: wspaniała

Widoczność: bardzo dobra

Nawet trudno jest mi samemu w to uwierzyć ale minęło aż 117 dni od ostatniego pobytu w górach. To prawie cztery miesiące rozłąki podczas których tęskniłem coraz bardziej. Warto też podkreślić, że nie spodziewałem się, iż Hala Krupowa będzie tym ostatnim zdobytym miejscem w 2010 roku. Później zaczęły się mnożyć się obowiązki i musiałem czekać aż do ferii zimowych na jakiś wyskok.

Śladów ubiegłorocznej, dobrej formy już nie było. Należało więc zacząć wszystko od nowa. Zima na ziemi myślenickiej powitała nas mrozem oraz co najważniejsze wspaniałą pogodą. Szlak był nawet przetarty toteż szło się całkiem przyjemnie. Niekiedy otwierały się polanki widokowe. Na początku panoramy były raczej skromne aczkolwiek wraz z wysokością były coraz obfitsze.


Atrakcją żółtego szlaku z Pcimia jest Diabli Kamień będący grupą skał piaskowcowych, z których najwyższa ma wysokość 8 metrów. Wiadomo, że pod zwałami śniegu było widać go trochę mniej, jednakże kilkakrotnie wyższy ode mnie głaz zdecydowanie zrobił wrażenie na wszystkich.

Im bliżej Kudłaczy, tym śniegu było więcej ale też zaczęło pojawiać się coraz więcej polan. Zapamiętałem szczególnie jedną z nich, na której to znajdowało się tylko jedno, samotne drzewo. Same iglaki wyglądały najśliczniej. W okolicach Łysiny przypominały mi się już obrazy z Wielkiego Chocza. Podziwiając takie cudowne widoki zapominało się o krakowskim zgiełku.


Słońce – to kolejna wspaniała rzecz. Pięknie przebłyskiwało przez drzewa i w miejscach nasłonecznionych, rzeczywiście grzało. Oświecony śnieg był bielszy od efektu Vizira! A ponadto to powietrze – samo zdrowie!

Najpiękniejsze widoki były jednak przy Kudłaczach. Na początku widzieliśmy sporo Beskidu Makowskiego, a gdzieś w oddali Babią Górę. To serwuje nam szlak czerwony. Natomiast schodząc już do Pcimia szlakiem czarnym, natrafiliśmy na coś jeszcze bardziej urzekającego. Mam tu na myśli Beskid Wyspowy, Gorce i na samym końcu bezchmurne Tatry. Ogólnie rzecz biorąc, tego dnia nad całym regionem nie dojrzałem ani jednego obłoczka. W takich barwach zima smakuje najlepiej!

1-3) w okolicy schroniska na Kudłaczach

Co prawda na Łysinie nie ma widokowej łysinki, jednakże poszliśmy tam, bo czasu było tak dużo, a szkoda było go marnować w schronisku. Sam obiekt jest bardzo mały, mniejszy nawet od bacówek. Ciekawostką jest, że to jedyne schronisko PTTK w Beskidzie Makowskim, i najbliżej położone Krakowa. Z naszego miasta można tu dojść szlakiem niebieskim, a w Myślenicach przesiąść się na czerwony. Wszystko w ciągu zaledwie jednego dnia. Swoją drogą jest to bardzo ciekawy pomysł na wakacje. Ktoś chętny? :)

Bardzo fajne jest też to, że na Kudłacze prowadzi mnóstwo szlaków. Łącząc je umiejętnie można otrzymać aż kilkanaście wariantów tras w to miejsce. Teren ten – choć nienajwyższy - nie może się znudzić turystom.


W przemoczonych buciorach zeszedłem do Pcimia, w którym przeszliśmy kładkę kierując się już prosto do autokaru. Pierwsza wyprawa 2011 roku zakończona więc została pełnym sukcesem!

Dodam tylko, iż powyższe zdjęcia są autorstwa innych uczestników tej wyprawy.

27 lipca 2008

Beskid Makowski (Lubomir + Łysina + Kudłacze)

Dzisiejsza wycieczka niech będzie dowodem na to, że nie trzeba wstawać w środku nocy by spędzić przepiękny dzień w górskim plenerze. Nawet jeśli jesteśmy klasycznymi śpiochami, istnieje sposób by połączyć poranek spędzony w cieplutkim łóżku wraz z popołudniem na beskidzkim szlaku. Wystarczy bowiem dostrzec, że od centrum Krakowa do pierwszych poważniejszych wzniesień dzieli nas mniej niż godzina drogi... Wyspani? No to jedziemy! 

Pasmo: Beskid Wyspowy/Makowski (sprawa dyskusyjna)

Cel: Celebrowanie wakacji w Beskidach

TrasaLubień Kamionka (620 m)  Przełęcz Weska (734 m)  Patryja (763 m) grzbiet Łysiny Lubomir (904 m) Łysina (891 m) Schronisko PTTK na Kudłaczach (731 m)  Przełęcz Granice (575 m) Poręba

Długość trasy: 19,3 km

Pogoda: wakacyjna

Widoczność: dobra

Późny wyjazd z Krakowa nie był do końca moim celowym zamierzeniem. Szczerze mówiąc, zmusiła mnie do tego główna atrakcja dzisiejszej wędrówki. Otóż na wierzchołku Lubomira znajduje się obserwatorium astronomiczne, które raz na jakiś czas jest udostępnione do zwiedzania. Specjalnie więc wybrałem niedzielę na realizację wycieczki co by zaspokoić swą ciekawość i odkryć rarytasy, które skrywa w sobie ta słynna placówka naukowa. Astronomią się niezbyt interesuję aczkolwiek zawsze uwielbiam posłuchać ludzi z pasją i to niezależnie od tego czy współgra ona z moimi zainteresowaniami. 

Logistycznie, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Mapa kupiona, trasa opracowana, dojazd sprawdzony. Pozostało tylko sprawdzić godziny wejścia do obserwatorium. Tutaj przeżyłem małe zaskoczenie, bowiem okazało się, że pierwsze jest dopiero o godzinie 14:00. Uznałem więc, że nie ma sensu jechać o świcie, bowiem wiązałoby się to z długim oczekiwaniem na szczycie. Po spokojnym śniadaniu ruszyłem zatem na Dworzec Główny i wsiadłem w busa do Lubnia. Nie ukrywam, że wyjazd górski o godzinie 10:00 to dziwne uczucie. Pogoda jednak dopisywała, toteż szykował się niezmiernie ciepły i przyjemny dzionek. Po godzinie jazdy zameldowałem się w punkcie startu i od razu powitały mnie przeurocze krajobrazy. 

Raba
Warto odnotować, że z Lubnia szlaki wybiegają w trzech kierunkach. Możemy więc wybrać wariant czarny i zaatakować Szczebel (977 m) albo też obrać trasę za znakami żółtymi, które w kierunku zachodnim wyprowadzają na Zembalową (859 m), zaś w północno-wschodnim prowadzą ku grzbietowi Łysiny i Lubomira. Nie jest to oblegany szlak, toteż mogłem mieć pewność, że nawet w wakacyjną niedzielę nie zastanę na nim tłumów. Biorąc pod uwagę, że ledwie kilkadziesiąt kilometrów ode mnie znajduje się milionowa metropolia, mogłem być z tego faktu zadowolony. Cały dzień pośród beskidzkich łąk i lasów, właśnie dla takich chwil się żyje! 


Już początek szlaku zwiastuje obfitość górskiej ambrozji jaka na nas tu czeka. Po przekroczeniu Raby, droga szybko opuszcza zabudowania Lubnia, toteż cywilizację zostawiamy za sobą w dole. Po kilkunastu minutach marszu możemy cieszyć się już kwitnącą, pachnącą i prawdziwą zielenią. Z racji, że sporymi fragmentami szlak prowadzi skrajem łąk, mamy tu okazję podziwiać szereg widoków na Beskid Wyspowy, Makowski oraz Gorce. Niewątpliwie, pierwszym szczytem, który wpada oka jest tu Szczebel i to on w początkowej fazie podejścia, spijał całe zainteresowanie płynące z mego aparatu. 

Szczebel (977 m)

Zielona magia! Czy czujecie czystą energię płynącą z tych krajobrazów? Po takim szlaku aż chce się wędrować! Co chwila więc przystawałem i zapełniałem aparat kolejnymi ujęciami. Co więcej, ten wariant wejścia na Lubomir jest godny polecenia zarówno dla rodzin z dziećmi jak również dla mniej wprawnych turystów. Otóż odcinek od Lubnia do głównego grzbietu to nieco ponad 10 km, toteż pokonane przewyższenie rozkłada się dość równomiernie. W efekcie, nie napotkamy tutaj stromizn znanych chociażby z niektórych "piramid" Beskidu Wyspowego. Pozostaje więc łykać kolejne kilometry i cieszyć się soczystymi widokami.