28 sierpnia 2010

Tatry Zachodnie (grań Rohaczy)

Z wielkim napięciem oczekiwałem na ostatnią wakacyjną wyprawę. Tatry Zachodnie – wydawać by się mogło – charakteryzują się łagodnymi grzbietami. I tutaj nadchodzi cel naszej wyprawy – grań Rohaczy – które są swoistym wyjątkiem. Ich poszczerbiona grań pasuje bardziej do Tatr Wysokich. Oglądając jej zdjęcia można naprawdę się przerazić. Orla Perć mocno mnie zahartowała. Nie mogłem więc doczekać się dwóch niemal 10-godzinnych wędrówek. Nie traćmy więc czasu – zaczynajmy!

Pierwszy dzień (tj. 27 VIII 2010 r.) ekspedycji należał do gatunku tych nietypowych. Polegał on bowiem na dojeździe do noclegu, który ze względu na szalejące ceny euro odbył się w Zubrzycy Górnej, niedaleko słynnego skansenu. Szkoda, że nie udało nam się go zwiedzić. Co do warunków bytowania trzeba przyznać, że 4 osoby na ledwie kilkunastu metrach kwadratowych sprawiały pewien dyskomfort braku miejsca. Plusem zaś był działający telewizor. Nie to było jednak najważniejsze. Cudowne było tam jedzenie, które naprawdę smakowało. Nigdy nie zapomnę tego świeżutkiego twarożku o poranku…

Być może dziwne wydaje się to, że nie wspomniałem jeszcze o pogodzie. Odpowiedź jest jednak prosta: nie ma o czym wspominać. 27 dzień sierpnia upłynął pod znakiem deszczu. Oczywiście pozostawała jeszcze cała noc. A nóż coś się poprawi….

Miejsce: Słowackie Tatry Zachodnie

Cel: Grań Rohaczy

Trasa: Roháčska dolina Bývalá Ťatliakova chata sedlo Zábrať (1656 m) Rakoń (1879 m) Wołowiec (2064 m)  Jamnícke sedlo (1908 m) Ostrý Roháč (2088 m)  Plačlivô (2125 m) Smutné sedlo (1963 m) Smutná dolina Bývalá Ťatliakova chata Roháčska dolina Chata Zverovka

Czas przejścia: 8 h + odpoczynki

Pogoda: Wredna

Widoczność: słaba/brak

Wstajemy. To chyba było tuż po szóstej. Kłębią się czarne chmury. Oj niedobrze. No ale jedziemy na Słowację. Zachmurzenie wciąż całkowite. U wylotu Doliny Rohackiej nadzieja zgasła. Cała grań była w chmurach, do tego zaczął padać deszczyk. Zapada szybka decyzja o zmianie trasy. Mimo to, jeden uczestnik postanowił zaatakować Rohacze mając tylko niewiele ponad 7 h czasu. Możemy nazwać go pędziwiatrem, gdyż chody ma naprawdę niesamowite. Przewodnik specjalnie przyspieszył odjazd autokaru z 18. na godz. 16. Po co taki zabieg? A żeby więcej osób nie zdecydowało się na brnięcie w chmurach po ostrych graniach.

Młody wiek charakteryzuje się nieokrzesaniem. Zapragnąłem mimo wszystko pójść pierwotną trasą. Już nawet nie po to żeby „zaliczyć” lecz po to aby sprawdzić szlak i wrócić tam podczas lepszej aury. Pędziwiatr był już kilkanaście minut przed nami. Wraz ze mną trud wspinaczki na Rohacze podjęły jeszcze dwie inne osoby. No to w drogę!

To nie była jedyna nieodpowiedzialna decyzja tego dnia. O swojej decyzji nie poinformowałem przewodnika, co trzeba uznać za karygodny błąd. Na skutki przyszła pora po zakończeniu eskapady.

Szlak prowadzący przez dolinę Rohacką wyłożony jest asfaltem, który ciągnie się niemal godzinę. Wrzuciliśmy niemal najwyższy bieg. Nie ma się czemu dziwić, rozpoczęła się bowiem walka z czasem. Na końcu doliny zlokalizowany jest bufet w postaci Tatliakovej Chaty. Zatrzymaliśmy się tam tylko na kilka minut. Od tej pory zaczęło się konkretne podejście.

Chmury wciąż nie ustępowały do czasu wspinaczki na Zabrat. W ciągu kilka minut mogliśmy ujrzeć błękit nieba i białe obłoczki. To było coś niesamowitego. Czyżbyśmy podjęli jednak dobrą decyzję? Ten widok uwolnił w nas porcję dodatkowych sił co sprawiło, że na Zabrat dotarliśmy w 25 minut, mimo iż mapa zakładała kwadrans więcej. Przez dłuższą chwilę było widać nawet Rohacze! Następną rzeczą, którą zapamiętałem to zimny wiatr. Temperatura wynosiła nie więcej jak kilka stopni, a przecież mieliśmy się wznieść jeszcze o ponad 400 metrów w pionie.

 1-8) pejzaże uchwycone z Zabratowej Przełęczy
1 i 7) widok w kierunku Trzech Kop, 2) na ost. planie Bobrowiec, 3-4) widok w kierunku Rakonia, 5) widok w kierunku Wołowca i Rohacza Ostrego, 6) ujęcie w kierunku grani Rohaczy

Cała ta wyprawa składała się z krótkich etapów. Po kwadransie zdobyliśmy Rakoń, a po następnych 20 minutach Wołowiec. Odczucia z tych dwóch szczytów były jednak zgoła inne. Na Rakoniu było jeszcze cudownie. Rohacze w chmurach ale całe polskie Tatry Zachodnie jak na dłoni zaś na dolinie Rohackiej dało się zaobserwować plamy Słońca. Niestety Bóg, Allah, Budda, Konfucjusz a nawet Śiwa nie wysłuchali naszych próśb i modłów. Na Wołowcu wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Widoczność spadła do kilku metrów. Potrzeba posiłku objawiła się dłuższym postojem, który dał nam w kość. Przede wszystkim to przenikliwe zimno i lekko zacinający deszcz. Teraz temperatura spadła już do zera stopni. Nie było zbyt przyjemnie. Nasze organizmy walczyły z chłodem. Nie było jednak już odwrotu. Po skończonym drugim śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą podróż.

 1-4) panoramy rozpościerające się z Rakonia w kierunku polskich Tatr Zachodnich

Przy Jamnickiej przełęczy wróciła iskierka nadziei, gdyż odsłonił się Rohacz Ostry, na którym stał już kolega Pędziwiatr, pomachaliśmy sobie przez chwilę na znak że wszystko jest ok. Zasada była niestety taka, że im wyżej tym gorzej. Od Wołowca poruszaliśmy się już główną granią Tatr. Wiatr wiał niekiedy tak silnie, że czułem, iż zaraz mnie zdmuchnie. Do tej pory szlak był prosty jak kaszka z mleczkiem. Prawdziwe granie rozpoczynały się właśnie teraz – wraz z podejściem na Rohacz Ostry. Było po prostu ciężko. Mokre, a co za tym idzie śliskie kamienie skutecznie utrudniały. Doszliśmy do pierwszych łańcuchów, które prowadziły nas do kulminacyjnego momentu, a mianowicie Rohackiego Konia, który przez wielu jest uznawany za ten najgorszy moment. Obiektywnie rzecz biorąc trzeba przyznać, że oprócz przepaści (zakrytej przez chmury) jest on bardzo łatwy gdyż przede wszystkim w każdym jego fragmencie jest gdzie postawić stopę. W moim odczuciu najgorzej jest tuż przed nim bowiem dochodzimy do takiego momentu gdzie są dwie wysokie skały, łączące się w taki sposób, że tworzą przesmyk w kształcie litery V, którym musimy się przedostać dalej. Problemem jest to, że najniższa część tej litery V znajduje się na wysokości szyi. Prowadzi tędy łańcuch, którym trzeba się podciągnąć o własnych siłach rąk. Inaczej się tego nie przejdzie, gdyż tam nie ma gdzie postawić stopy. Skały są wybrzuszone w naszym kierunku, a pod literką V i punktem łączenia skał jest maleńka jamka z zagłębieniem. Dobrze ilustruje to znak: )( – chcąc przedostać się przez górę sklejonych nawiasów, mamy z boku wybrzuszone skały, a pod szczeliną zagłębienie – martwy punkt. W tym szczególnie trudnym momencie z pomocą przyszedł mi towarzyszy tej wyprawy, gdyż sam raczej bym tego nie pokonał. Po wielkich trudach zdobyliśmy jednak Rohacz Ostry widząc z niego absolutne nic.

1-4) pejzaże zarejestrowane na Wołowcu
2) widok na Dolinę Rohacką, 3-4) widok w kierunku Rohacza Ostrego

To nie koniec przygód. Kolejnym ciężkim punktem był komin. Patrząc z daleka Rohacz Ostry składa się z dwóch szczycików oddzielonych wcięciem. To był właśnie ten moment. Zaczęło już konkretnie kropić. Łańcuch był mokry i śliski, a podeszwa trzyletniego buta już nie trzymała tak dobrze jak kiedyś. Trzeba było stawiać naprawdę wysokie kroki, a przy okazji uważać aby nie stoczyć się w dół.

1-5) pejzaże widziane z Jamnickiej Przełęczy, 2) widok na Dolinę Rohacką, 5) widok na Wołowiec
Wtedy rozpadało się już na dobre. Pamiętam, że spodnie miałem przemoczone całkowicie, szło się więc coraz ciężej. Przy zejściu z Ostrego czekał kolejny komin. Chyba w dół łatwiej je pokonywać pod warunkiem, że ma się gdzie postawić nogę, a tutaj już pod koniec, tej możliwości nie było. Skok w dół na szczęście nie skończył się niczym przykrym.



1-2) w trakcie podchodzenia pod Rohacz Ostry, 3) tuż przed Rohackim Koniem, 4-5) Rohacki Koń, 9) wierzchołek Rohacza Ostrego

Wszystkie najgorsze momenty były już chyba za nami. Podejście pod Płaczliwy było już łagodniejsze jednak i tak przewiewało nas do szpiku kości. Koszmarne warunki, w gęstej chmurze. I w tych warunkach spotkaliśmy jedną osobę. Pierwsza żywa dusza od Wołowca. Krzepiący widok.

Szczyt Płaczliwego charakteryzował się tylko słupkiem. Droga wydawała się już prosta. Pół godziny do przełęczy, a potem w dół i w dół. No więc idziemy tak tą główną granią Tatr i idziemy, i zmartwienia me są coraz większe, bo wciąż idziemy, aż w głębi duszy rodzi się mała panika, gdyż idziemy i idziemy i mija już 45 minut, a my idziemy a przełęczy nie widać. Ewidentnie coś było nie tak. Wyciągam mapę. Dojście do przełęczy rzeczywiście nie jest zwykłą ścieżką lecz poszczerbioną granią jednak jest to krótki odcinek, a my idziemy nim już tak długo. Czyżbyśmy minęli przełęcz?

 1) widok na Rohacz Płaczliwy, 2) tuż pod szczytem, 3) wierzchołek Rohacza Płaczliwego

Z naszej trójki, jedna osoba wyrwała do przodu. Zostaliśmy w dwójkę. Rzeczywiście to było straszne. Droga w pewnym momencie zaczęła się piąć delikatnie do góry. Musieliśmy używać rąk by móc iść szlakiem, prowadzącym po płytach skalnych. Do tego mnóstwo zeskoków, zsuwania się po skałach oraz szczelin wypełnionych wodą. To wszystko w coraz obfitszej ulewie. Po wielu udrękach w końcu ni z tego, ni z owego wyskoczyła przełęcz niż będąca wcięciem w grani. Podczas tego trwającego koszmaru nie dało się robić zdjęć. Zamieszczam więc na końcu kilka zdjęć tego fragmentu drogi, które zostały zrobione dnia następnego przez innych uczestników wyprawy.

Teraz czas przyszedł na łagodniejsze zejście w dół. Deszcze dolewał jeszcze mocniej, a co tam, niech się wyżyje. Szkoda gadać. Z utęsknieniem docieramy do Tatliakovej Chaty oraz asfaltu. Jesteśmy mocno opóźnieni. Może na asfalcie odrobimy choć część strat.

Gdy wyjąłem telefon to wiedziałem, że dostanie się nam mocno po dupskach. Na ekraniku widniało bowiem kilka nieodebranych połączeń. Zgadnijcie od kogo. Od przewodnika! Do mety naszego zabójczego rajdu docieramy o 16:15, a więc w ramach studenckiego kwadransa. Większość uczestników siedziała już w autokarze. Kierownictwo ucieszyło się na nasz widok. Wszak przeżyliśmy. Pędziwiatr dotarł godzinę przed nami. Oczywiście z dozą samokrytyki musiałem przyjąć kilka chłodnych słów. Pamiętajcie, żeby zawsze informować przewodnika jeśli wybieracie się w inną trasę niż on!

Z ulgą usiadłem w autokarze. Zostałem otoczony ciekawością znajomych. Jak było? Oh, lepiej nie mówić… Mimo wszystko przetrwałem, z czego trzeba się cieszyć. A już nie zapomnę jednego zdarzenia, w którym organizator wyprawy na Orlą Perć podszedł do mnie i powiedział, tu cytat: „Przechuj z Ciebie”.

Teraz pozostawał już tylko kawałek drogi, prysznic i ciepła obiadokolacja. Droga ta wydłużyła się jednak dwu, a może i trzykrotnie. Wszystko za sprawą celników na granicy, którzy zatrzymali nasz autokar. Kierowca musiał im się dokładnie wylegitymować. Było to szczególnie denerwujące, gdyż zamiast załatwić szybko całą sprawę, celnicy chodzili sobie wokół autokaru, przechadzali się też do własnej budki, zdążyli też nawet zatrzymać inny autokar. Byłem głodny i zziębnięty, a wszystko niemiłosiernie się ciągnęło. Po około godzinie postoju panowie celnicy łaskawie nas puścili.

Nie pamiętam już co było na obiad ani jak spędziłem wieczór. Zapewne wspominałem ten cały dzień, w którym wydarzyło się tak wiele. Koszmarna i fantastyczna wyprawa zarazem. Niezwykły paradoks, który zrozumieć mogą tylko prawdziwi miłośnicy górskich wędrówek…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)