7 maja 2011

Pieniny (Trzy Korony)

Miejsce: Pieniński Park Narodowy

Cel: Pokazanie uroków Pienin...

Trasa: Szczawnica PKS "prom" na Dunajcu Sokolica (747 m) Przełęcz Sosnów (655 m) Czertezik (772 m) Czerteż (774 m) Bańków Gronik (678 m) Pieniński Potok (678 m) Zamek Pieniny (750 m) Polana Kosarzyska (824 m) Trzy Korony (982 m) Przełęcz Szopka (Chwała Bogu) (779 m) Pieniński Potok Bańków Gronik Krościenko nad Dunajcem

Pogoda: zaskakująca

Widoczność: dobra

W sumie to dziś tak króciutko, gdyż powyższa trasa jest identyczną do tej, pokonanej 23 lipca 2009 r. Retrospekcja z tamtej wycieczki dostępna tutaj --> Pieniny (Trzy Korony)

Matury w pełni, czasu wolnego więcej - idealny był to moment na wypad w góry. Tatry były jeszcze w śniegu, tak więc musiałem znaleźć jakąś alternatywę. Pieniny wydały mi się najatrakcyjniejsze. Szkoda tylko, że ludzie nie dopisali, choć chętnych sporo miałem. Niestety często coś wypada w ostatniej chwili...

O walorach przyrodniczych, krajoznawczych i widokowych pisać nie będę, gdyż to już kiedyś przedstawiłem. Wspomnę tylko o najważniejszych czynach tego dnia.

Po pierwsze, wsiadając rano do PKS-u, byłem pełen szczęścia, że w ogóle się do niego zmieściłem. To przyniosło problemy później. O ile kierowca zatrzymał się na Matecznym, o tyle przystanek w Borku Fałęckim po prostu sobie minął zostawiając dwójkę moich znajomych na lodzie. Sytuacja wyglądała więc tak, że jechałem sobie sam w góry. Oczywiście pomijam już fakt, że te 2,5 h jazdy musiałem przestać.

W razie takiej sytuacji szybko musieliśmy coś wykombinować. Okazało się, że ok. 90 minut później jechał następny autobus do Szczawnicy, toteż znajomi wyruszyli właśnie nim. Tym samym, w Szczawnicy miałem kilka chwil tylko dla siebie. Przemaszerowałem sobie główną ulicę zakupując sobie nawet czekoladowego loda na gałki.

Dlaczego pogoda była zaskakująca? Wyjazd na własną rękę, toteż pogodę mogłem sobie zaklepać. Wszystkie serwisy mówiły o pięknym słońcu i około 20 stopniach, a po dojeździe na miejsce ogarnęło mnie zdziwienie. Brak słońca, chłód, a po chwili nawet z nieba zaczęła padać lekka kaszka. Nie wiem nawet czy było 10 stopni ale ewidentnie zachęcony prognozami ubrałem się za lekko i w oczekiwaniu na znajomych było mi nie najlepiej.

Zamiast o 10. wyruszyliśmy o 11:30 i to jakim tempem! Bardzo dawno nie ładowaliśmy tak mocno z buta. Pierwszy postój nastąpił przy Dunajcu w oczekiwaniu na flisaka i przeprawę przez rzekę. Prawdziwe podejście zaczęło się po chwili. Stromy odcinek (ponad 300 m przewyższenia) zajmujący zwykle 50 minut, my pokonaliśmy dwa razy szybciej. Taki niemalże marszobieg świetny jest na kondycję.

Na Sokolicy oczywiście słynna reliktowa sosna i kilka chwil dla duszy podczas wpatrywania się w Tatry. Tylko najwyższe wierzchołki spowite były chmurami, tak poza tym nie było źle.


2) na Sokolicy, 3 i 5) Trzy Korony widziane z Sokolicy, 6-8) Dunajec, 9-10) reliktowa sosna

Dalszy etap również pokonywaliśmy bardzo szybko ciesząc się pienińskimi skałkami przypominającymi nieco właśnie Tatry. Szczerze mówiąc to tempo również mnie zdziwiło, gdyż prawie 2 lata temu podczas lipcowego upału przemierzyliśmy tę trasę w ok. 7 h natomiast tutaj całość zamknęliśmy w 4,5 h.

1) Przełom Dunajca, 2) Dunajec w rejonie Sromowców Niżnych

Oczywiście wspomnienia z tamtej wyprawy towarzyszyły mi przez cały dzień. Zmiany dostrzegłem na zamkowej górze, gdzie udostępniono króciutką trasę po odbudowanych ruinach zabytku.

Dalej były już tylko Trzy Korony. Widoki oczywiście cudowne, frajda z odgadywania panoramy Tatr również przednia. Jak zawsze przyszła do mnie refleksja, że mimo, iż tu już byłem, to warto było przyjść jeszcze raz.


Końcowe zejście z Krościenka, w którym byliśmy już przed 16. minęło pod znakiem walki na drewniane miecze oraz smakołyków, które prawdopodobnie już od wielu lat serwuje pewna staruszka u zbiegu szlaku niebieskiego i żółtego. Gdy szedłem tędy w 2009 roku to także zachęcała do kupna pysznego, wieloowocowego kompotu czy też maślanki. Teraz było podobnie, z różnicą taką, że udało się mnie skusić. Nie przepadam osobiście za kompotem jednak w tym było coś wyjątkowego. Rzeczywiście czuć w nim było multum owoców. Po krótkiej rozmowie z tą bardzo sympatyczną kobietą ruszyliśmy dalej.

Dzień minął nadspodziewanie bardzo szybko, nie sądziłem że już po 19. będę w domu, dodam tylko, że powrotne 2,5 h także musiałem przestać - tym razem w busie.

A cel wycieczki? Chyba się udało. Dwaj kumple byli bardzo zadowoleni...:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)