3 sierpnia 2011

III Tatrzański Rajd Piechurków (Jaskinie Doliny Kościeliskiej)

Tekstu wyszło mi tyle, że muszę podzielić tę jedną z najwspanialszych wypraw mojego życia na dwie części. Oczywiście każda wyprawa w Tatry jest wspaniała jednakże tego dnia działo się tak wiele, że w moim prywatnym rankingu, eskapada ta znalazłaby się w ścisłej czołówce. No to jedziemy!

Miejsce: Tatry Zachodnie

Cel nr 1: Jaskinie Doliny Kościeliskiej oraz propagowanie górskich wojaży pośród rówieśników.

Liczba uczestników: 4

Czas trwania rajdu: 17 h

Długość całej trasy: 30 km

Trasa: Kiry Dolina Kościeliska do Hali Pisanej Wąwóz Kraków Smocza Jama Hala Pisana Jaskinia Raptawicka Jaskinia Mylna Doliną Kościeliską do schroniska na Hali Ornak Iwaniacka Przełęcz Ornak (1854 m) Zadni Ornak (1867 m) Siwa Przełęcz Liliowe Turnie Bystry Karb Bystra (2248 m) – Błyszcz (2158 m) Bystry Karb Liliowe Turnie Siwa Przełęcz Starorobociańska Dolina Dolina Chochołowska Siwa Polana

Pogoda: słoneczna

Widoczność: bardzo dobra

Aż dziw pomyśleć, że Bystrą, atakować mieliśmy w czerwcu, korzystając z faktu, że jeszcze wszyscy znajomi byli w Krakowie. Cały plan sparaliżowały nam opady śniegu oraz późniejsze przewlekłe ulewy o czym już kilka razy wspominałem. Tygodnie zatem mijały, a terminu rajdu dalej nie udawało się ustalić. Usłyszałem więc kilka rezygnacji z uczestnictwa, po czym te osoby wracały do domów po tygodniowym lub dłuższym wypoczynku, a następnie dziwiły się, że wciąż nie pojechaliśmy. Jak się zatem okazało – nic nie straciły. Miałem więc do czynienia z niesamowitą rotacją. Jedni przyjeżdżali, inni zaś wracali. Na każdy tydzień skład rajdu był inny. W końcu nam się udało…

Pojechała nas czwórka facetów, a biorąc pod uwagę długość trasy, okazało się to sprzyjającym czynnikiem. Nie zmienia to jednak faktu, że zanotowaliśmy 36 dni opóźnienia.

Wszystko zaczęło się o 5:30 na krakowskim dworcu autobusowym. Przelotowy kurs przyjechał w samą porę. Co ciekawe, w trasę wyruszył on około 17. dnia poprzedniego…

Nie pamiętam już co robiłem w autobusie. Być może trochę się przespałem, być może emocjonowałem się pogodą. Niemniej jednak chciałem już wyruszyć na szlak.

Zakopane – bez historii. A może pokoik? – usłyszałem po wyjściu z autobusu. Mniej więcej pół godziny później byliśmy już w Kirach. Przed nami 30 km fantastycznej, różnorodnej oraz wyczerpującej wędrówki. Wtedy nikt z nas nie przypuszczał, że ten dzień zapamiętamy do końca życia. Było dziesięć minut po ósmej.

Z dolinami jak to w naszym wypadku bywa, należało się dość sprawnie uwinąć. Mimo tego, do schroniska Ornak dotarliśmy dopiero 3 h później. Nie, nie – to nie nasza beznadziejna kondycja – to udostępnione do samodzielnego zwiedzania jaskinie, których w rejonie Doliny Kościeliskiej jest aż cztery. Do tej pory zwiedziłem dwie, a właśnie dziś przyszła pora na dokończenie tego dzieła i to z nadmiarem!


Zwiedziliśmy bowiem aż trzy krasowe zjawiska. Pominęliśmy sobie tylko płatną J. Mroźną. Na przystawkę udaliśmy się do Smoczej Jamy. Choć już tam byłem to koniecznie chciałem pokazać chłopakom jak wspaniałe jest to miejsce. Jednym z powodów był też Wąwóz Kraków, który prowadzi właśnie do Smoczej Jamy.

W Tatrach szczytów, grzbietów czy dolin lub jezior jest mnóstwo. Wąwozów za to jak na lekarstwo, a Wąwóz Kraków jest właśnie najpiękniejszym wąwozem polskich Tatr. Jego groźny i fascynujący krajobraz ukształtował się dzięki pracy wody, która wymyła w mezozoicznych wapieniach wąską i głęboką gardziel. Panuje w nim półmrok, a ze ścian skapuje woda, gdyż nad głowami turystów czyhają zwieszone skały. Całość ta skojarzyła się góralom z krakowskimi uliczkami, kamienicami i kościołami – stąd nazwa.

Przemierzając jego śliskie kamienie od razu przypomniał nam się Słowacki Raj. Było to bardzo podobne miejsce, choć niewątpliwe mniej zalane wodą oraz relatywnie krótsze. Wiszące skały zrobiły jednak na nas ogromne wrażenie. Nie inaczej było też później.

Aby dostać się do wlotu Smoczej Jamy musieliśmy pokonać drabinkę, a tuż za nią znajdowała się pierwsza tego dnia seria łańcuchów. Po niej ujrzeliśmy tę wyczekiwaną dziurę w skale. Najwyższy czas przystąpić do penetracji. Wszelkie speleologiczne ekspedycje nie były tego dnia łatwe, bo mieliśmy za mało latarek. Warto jednak podkreślić, że Smocza Jama jest właściwie krótkim, stromym korytarzem (tunelem) przebijającym skałę na wylot. Jego długość to tylko 37 m (całość ubezpieczona łańcuchami), jednak w czasie tak krótkiego odcinka wznieśliśmy się w górę aż o 16,5 m.

Było zatem krótko, ale za to stromo. Całkowita ciemność trwała tylko kilka chwil, po czym zaćmienie na kilkadziesiąt minut ustało. Przystawka zjedzona została z apetytem. Zapoznaliśmy się już dobrze z łańcuchami i mogliśmy kontynuować rajd. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że za czyści to my Tatr nie opuścimy. W Jamie trochę się wysmarowaliśmy, a ponadto powrót do Doliny Kościeliskiej owiany był śliskim błotem i równie śliską mokrą trawą.

Po zejściu na dół podążaliśmy szutrem tylko kilkaset metrów. Etap drugi dzisiejszego dnia przewidywał dojście do Jaskini Raptawickiej. Odbyło się ono również za pomocą łańcuchów. Znów było stromo, choć jeszcze nawet Słońce nie wzniosło się zbyt wysoko ku niebu. My za to wznieśliśmy się na tyle wysoko, że cudownie było widać długą i wąską Dol. Kościeliską otuloną wysokimi skałami, a do tego nasz cel – Bystra – na samym końcu tego pejzażu. Teraz dopiero uświadomiliśmy sobie jak długa czeka nas trasa.


Widoki widokami, a jaskinie same się nie spenetrują. Raptawicka była dosyć specyficzna. Najpierw musieliśmy wyjść po stromym zboczu – ponownie w towarzystwie łańcuchów. Fragment ten przypominał mi bardziej Orlą Perć niż Tatry Zachodnie. Gdy znaleźliśmy się już kilkanaście metrów nad ostatnimi źdźbłami trawy ujrzeliśmy grotę. Jej wejście miało charakter studni, a zatem – dla nas mrówek pośród tatrzańskich skał – było całkowicie niewidoczne z dołu. Co więcej, zejście na dół musiało odbyć za pomocą drabiny. Gimnastyki w tym było za cały szkolny rok.

W dole panowała niesamowita ciemność. Nasze oczy nie były przystosowane, a więc póki co poruszaliśmy się w nieskazitelnej próżni. Po chwili, za pomocą latarek mogliśmy zacząć badać teren. Nie była to duża grota, kilka odnóg we wszystkich kierunkach, do których nie dało się wejść bez czołgania oraz kupa kamieni – to wszystko.

Dopiero przy wyjściu akomodacja oka dobiegła końca i ujrzeliśmy całkowicie inny obraz spod drabiny. Wszystko stało się takie jasne. Można rzec zbyt jasne, bo zaczęliśmy się piąć po drabinie, a gdy wychyliliśmy głowę ze „studni” to światło słoneczne niemal powaliło nasze oczy. To był nokaut. A żeby Tatry doświadczyły nas bardziej to na dokładkę czekało zejście i jednocześnie bardzo dobry trening techniki bezpiecznego schodzenia przy użyciu łańcuchów.

Po tej zaprawie oraz krótkim odpoczynku udaliśmy w kierunku Jaskini Mylnej. Tam to się działo – mógłbym o tym opowiadać do końca życia. Na początku weszliśmy do jej przedsionka, gdzie światło słoneczne jeszcze w miarę dochodziło. Odszukaliśmy czerwone znaki, które kierowały do wnęki. Wyjąłem wydrukowany schemat korytarzy, który o niebo ułatwił nam sytuację.

Jak się okazało długość korytarzy wynosi tutaj prawie 1100 metrów, zaś trasa turystyczna jest cztery razy krótsza. Warto też dodać, że szlak biegnie korytarzem do wyjścia, znajdującego się po drugiej stronie zbiorowiska ogromnie przepadzistych skał. Od wspomnianego korytarza, w trakcie tej wędrówki odbija kilka odnóg. Łatwo jest więc się zagubić – tym samym etymologia tego miejsca przestała być tajemnicą.

Aby dodać emocji, zdradzę Wam, że w 1945 r. w Jaskini Mylnej pobłądził i zmarł z głodu ks. Józef Szyszkowski. Jego zwłoki odnaleziono dopiero 2 lata później. My mieliśmy nadzieję, że ten los nie dotknie nas. Należało też się ciepło ubrać. We wnętrzu temperatura nie jest wyższa jak kilka stopni na plusie, a w takich warunkach spędziliśmy prawie godzinę.

To idziemy! Po kilku krokach zadaję sobie pytanie: co to ma być?! Nagle wysokość korytarza obniżyła się do mojego pasa, a tuż przed tą małą dziurą znajdowała się solidna kałuża. Jaskinia zaczęła z nami igrać na dobre. Zaczynamy się zatem schylać, bo wracać nie wypadało. Oj ciężko było. Mieliśmy przecież na sobie plecaki przez co nasze kształty stawały się bardzo pulchne. W konsekwencji musieliśmy je zdjąć i tachać po tej brudnej wodzie.

Techniki przejścia można było przybrać różne. Nasz najwyższy Piechurek miał ok. 190 cm wzrostu przez co musiał się po prostu położyć. Nie wiem jak to zrobił ale przeszedł to tatrzańskie piekiełko. Kształt korytarza zmusił mnie do takiego kucnięcia, że nagle głowa wylądowała między moimi kolanami. Plecak ustawiłem przed sobą i wyglądało to tak, że po zrobieniu dwóch czy trzech kroków należało wziąć plecak i go odepchnąć bądź nim rzucić. Przeżycia doprawdy ekstremalne tym bardziej, że świeciłem sobie latarkę z telefonu. Aż wstyd się przyznać.

Korytarz Jaskini Mylnej był doprawdy sinusoidą pod względem jego wysokości oczywiście. Takich kulminacyjnych momentów z czołganiem się było jeszcze kilka. Były też na całe szczęście chwile wytchnienia choć prawdę mówiąc nie pamiętam żebym całkowicie wyprostował nogi podczas tych trzech kwadransów.

Sam korytarz oczywiście nas nie satysfakcjonował. Chcieliśmy ujrzeć również odnogi. Pierwsza z nich prowadziła do Wielkiej Izby jednakże zrezygnowaliśmy, bo była tak wąska że nam się po prostu odechciało.

Podążaliśmy Ulicą Pawlikowską. Po chwili, w lewym kierunku pokazał nam się kolejny korytarz, który prowadził do tzw. Chórów. Zostawiliśmy więc na tym rozdrożu plecaki i ruszyliśmy. Ze schematu wyglądało, że będzie to w miarę spora sala. Nasze oczekiwania jednak były zbyt wygórowane. Nie wiem czy zmieściłoby się tam pięć osób.

Po dojściu do głównego korytarza znów poczuliśmy ciężar naszych plecaków. Nastał też najbardziej newralgiczny moment. Główny korytarz skręcał bowiem w prawo, natomiast idąc prosto natrafiało się na ślepą uliczkę, która prowadziła donikąd. Ktoś nieobyty może wpaść zatem w desperację. Uważajcie na ten moment.

Poszedłem oczywiście prosto mając świadomość, że trzeba będzie tu wrócić. Z tego co pamiętam to korytarz był i się skończył choć mogę się mylić. Wyprzedzając czas mogę rzec, że po wyjściu na zewnątrz uznałem, że już nigdy więcej tutaj nie wrócę. Minęło od tego czasu już wiele miesięcy i cóż mogę powiedzieć – może się tam jeszcze wybiorę, kto wie. Z całą pewnością jednak im jesteś mniejszy tym lepiej. Rozbudowane gabaryty w Jaskini Mylnej będą Twoją największą wadą.

Schemat korytarzy był więc bardzo pomocny. Posłużył zresztą też dwójce innych ludzi, których tam napotkaliśmy. Poruszaliśmy się teraz Białą Ulicą już wprost do wyjścia. Znów nastały kałuże i ślamazarne kroczki. Jeden z nich postawiłem na kamieniu, który się obruszył i noga wylądowała w wodzie.

W korytarzu rzeczywiście zrobiło się biało, na sam koniec doczekaliśmy się nawet łańcuchów. Oj przydały się bardzo, bo trawersowaliśmy korytarz. Puszczenie metalowego pomocnika mogło skończyć się stoczeniem kilka metrów w dół. Po wielu bojach w końcu ujrzeliśmy białe światło. Uznałem to niemalże za zbawienie.

Światło odsłoniło stan naszego ubioru. Szczegółów opisywać nie muszę – domyślić się nie trudno. Z uciechą zatem zeszliśmy do Kościeliskiego Potoku. Jego zimna i czysta woda była dla mnie ulgą.

Przemierzanie zawiłych i zatopionych w mroku korytarzy przyprawiło nas o dreszczyk emocji. Teraz pora przyszła na zupełnie innego rodzaju emocje. Na początek te kulinarne, a mam tu na myśli posiłek przy schronisku na Hali Ornak. Ludzi tam było sporo – wakacje pełną gębą.

Tym samym etap rajdu wokół Doliny Kościeliskiej dobiegł końca. Było gdzieś koło 11. godziny. O tym zaś, czym jest Widmo Brockenu i dlaczego Bystra jest królową kozic napiszę w następnym odcinku. Obiecuję, że nie zabraknie dobrej jakości fotografii tych przeuroczych stworzeń. Zapraszam więc na drugą część retrospekcji z III Tatrzańskiego Rajdu Piechurków --> III TRP (Bystra - 2248 m)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)