27 sierpnia 2011

Ukraina: ośrodek Bukowel

Wstając o poranku, zacząłem zastanawiać się, dlaczego wakacje nie mogą trwać wiecznie. Mimo tygodnia spędzonego na Huculszczyźnie, wciąż było tu tak wiele do odkrycia i zobaczenia. Czas okazał się jednak ponownie nieubłagany. Nastał bowiem ostatni dzień pobytu na ukraińskiej ziemi.

Wedle tytułu, szykuje się dziś nietypowa retrospekcja pozbawiona górskich pejzaży. Nie oznaczało to oczywiście braku atrakcji – wprost przeciwnie, muszę przyznać, że moje patrzenie na Ukrainę uległo sporej zmianie.

Zanim przejdę do sedna, grzechem byłoby nie wspomnieć o porannych widokach. Ktoś bowiem zabawił się w zieloną noc. Efekt? Mnóstwo papieru toaletowego na klamkach i wzdłuż korytarzy. Stawiam, że były to dzieciaki z trzeciego piętra choć równie dobrze, psikusa mógł spłatać ktoś z naszej grupy.


Ładując zaś bagaże do autokaru, nastała chwila aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia na tle ośrodka. Przez te wszystkie retrospekcje bardzo mało o nim wspominałem. Czas nadrobić zaległości. W mojej ocenie spełnił oczekiwania w większości przypadków. Mieszkaliśmy w przestronnych pomieszczeniach z balkonem, toteż każdy miał sporo miejsca aby rozpakować swoje toboły. Kilka metrów kwadratowych więcej daje sporo komfortu turyście. Małżeńskie łóżka z deską pozostaną zaś symbolem rozpoznawczym Polanicy. Jeśli chodzi o łazienkę, to osobiście do szczęścia wystarcza mi ciepła woda – tej nam nie brakowało. Może tylko ten zapach zgniłego jaja nie do końca mi odpowiadał…

Jadalnia tak jak i pokój – przestronna, a ponadto z barkiem i parkietem. Na śniadania każdy zazwyczaj dostawał na talerzu kilka plastrów; sera, szynki czy ogórka. Chleba w koszyczku zawsze szybko ubywało, toteż kursy po dokładkę stały się niemal codziennością. Obiadokolacje z kolei to już prawdziwy popis pomysłowości. Na myśl przychodzi mi zwłaszcza zupa mająca w sobie niemal wszystko. W mojej była np. oliwka wraz z frytką. Zaserwowano nam również barszcz ukraiński, który nieszczególnie przypadł mi do gustu. Ogółem, zupy podawano w ręcznie zdobionych naczyniach przypominającym cukrownicę, a więc z wąską pokrywką, przez którą musieliśmy się dobierać do posiłku. Tak i w przypadku innych pensjonatów objętość zupy znikała po kilku głębszych łykach. Ze smakołyków, mile wspominam racuchy. Jakby nie patrzeć, to nie głodowałem choć zawsze zjadłoby się więcej. Wszak energii potrzebowaliśmy całe mnóstwo.

1-2) jadalnia
3-4) przykładowe porcje posiłku
5) nasz ośrodek
6) poranne widoki
7-8) flora pod ośrodkiem
9-10) pamiątki
Jeśli komuś brakowało pożywienia, mógł udać się w kierunku pobliskiego rozdroża dróg, gdzie czekał 24-godzinny sklep spożywczy. W praktyce wyglądało to tak, że owoce i warzywa leżały tuż przy drodze w drewnianych skrzynkach. Najwięcej było arbuzów, które tworzyły ogromną stertę. Sprzedawca – pracujący na 3 etaty – najczęściej kimał sobie w swoim domku. Swoją drogą to fajna rzecz znaleźć się w robocie po zrobieniu zaledwie kilku kroków.

Setki kilometrów oddzielających nas od Krakowa nie zapoczątkowały bezpośredniego powrotu. Korzystając z bezchmurnego przedpołudnia ruszyliśmy autokarem w górę doliny. Tam poczuliśmy się niemalże jak w Alpach bowiem dojechaliśmy do miejscowości Bukowel – szerzej znanej jako doskonałe miejsce do uprawiania zimowych sportów narciarskich.

Zadziwił mnie przede wszystkim rozmach prowadzonych inwestycji. Na wejściu ukazała nam się budowa wielopoziomowego parkingu, przypominającego wielkością ten znany z Bonarki. Dalej przenieśliśmy się już do „Szwajcarii”, gdyż przechadzaliśmy się obok drewnianych domków, które wyglądem przypominały mi apartamentowce. Nagle okazało się, że gdzieś w karpackim gąszczu znajdują się luksusy o jakich w Polsce możemy się tylko pomarzyć. Potwierdzeniem tego były samochody wypoczywających urlopowiczów. Pojazdy najwyższych standardów, znanych europejskich marek współgrały z pięknie wykończonymi elewacjami pensjonatów. 

1-4) w ośrodku sportów narciarskich Bukowel
Im dalej w las, tym przepych rósł. Ze względu na porę roku oraz godzinę zbyt wielu spacerowiczów nie zastaliśmy. Wiadomo jednak, że dla ośrodka Bukowel sezon zaczyna się późną jesienią zaś okres letni jest idealnym momentem na liczne inwestycje. Rzeczywiście sterty cegieł czy gruzu stanowiły pewien kontrast dla dziesiątek drewnianych domków na zboczu góry. Dopełnieniem obrazu tego miejsca był basen oraz boisko do siatkówki plażowej. Jak widać, bawić można się tam cały rok. Oczywiście taki standard ma swoją cenę. Uświadomił mi to pobliski kantor, który kursy miał na poziomie tych z ul. Floriańskiej. Zwykły Kowalski na coś takiego nie mógłby sobie pozwolić.

1-3) w ośrodku sportów narciarskich Bukowel
Dla mnie była to przeprowadzka w swoisty inny wymiar. Zaledwie dwa dni wcześniej, przechadzając się po Polanicy, szedłem do sklepu wraz z krową, która beznamiętne człapała środkiem drogi. Widać jednak, że cały region prężnie się rozwija. Nie powiedziałem jednak, co w istocie rzeczy przyciąga bogaczy do Bukowla. Otóż luksusowe pensjonaty to nie wszystko, w tym ośrodku znajdziemy również ponad 50 km tras narciarskich, przez co każdy miłośnik sportów zimowych znajdzie tu to czego szuka. Na dowód tego zdradzę, że co chwila, natykaliśmy się na kolejne wyciągi.

1-3) w ośrodku sportów narciarskich Bukowel
Po godzince zwiedzania powróciliśmy do autokaru. Przestawiając zegarki na czas wschodnioeuropejski letni okazało się, że nie wybiła nawet 10. godzina. Mimo pięknej, upalnej pogody był to definitywny koniec. Z lekkim smutkiem chłonąłem zza szyby ostatnie widoki z okolic Gorganów i Czarnohory. Następnie minęliśmy przełęcz Jabłonicką, a potem to już większość poszła spać. Najbardziej wytrwali uzbierali w nogach ponad 130 km w zaledwie 6 dni. W moim przypadku „setka” również została przekroczona.

Budząc się, poczułem pewną konsternację, ponieważ nagle zrobiło się płasko. Ewidentnie, odzwyczaiłem się o rozległych równin, a przecież takich na Zakarpaciu – przy granicy z Rumunią – nie brakuje. Nawet moja komórka poinformowała o rumuńskim zasięgu. Niby błaha rzecz, a cieszyła, ponieważ nagle koszt smsa staniał mi o prawie połowę dzięki członkostwie Rumunii w Unii Europejskiej.

Zbliżając się już do granic wspomnianej Unii, zatrzymaliśmy się w napotkanym hipermarkecie aby móc wydać ostatnie hrywny. Hitem okazały się papierosy, które są tam prawie 3 razy tańsze niż w Polsce. Sprytniejsi zakupili więc większą ilość kartonów, a jako, że do Unii nie można wwozić więcej niż 2 paczek na głowę, osoby niepalące przejęły część tytoniowego towaru. Ograniczenia nie tyczą się wyłącznie papierosów. Podobnie jest z winem, wódką czy innym alkoholem.

Dopełnieniem pobytu stała się pobliska remontowana cerkiew z urzekająco pięknymi kopułami. Naliczyłem ich pięć sztuk. Co ciekawe, symbolizują one Jezusa Chrystusa oraz czterech ewangelistów.

Dzień mijał na ciągłej podróży. W pewnym momencie dojechaliśmy do Mukaczewa, które zapamiętałem przez górujący nad okolicą zamek. Zupełnie tak jak krakowski Wawel. Od granicy ukraińsko-słowackiej dzieliły nas już tylko pojedyncze kilometry. Wtem, los zaczął płatać nam figle. Otóż jechaliśmy sobie pewni, iż już za kilka godzin wymoczymy się we własnych wannach, a tu nagle zatrzymujemy się na rozdrożu. Kierowca klikał coś na GPS-ie, po czym skręcił w boczną drogę, która zaprowadziła nas do totalnej wioski. Podskakiwaliśmy pod wpływem wybojów aż w końcu asfalt zaczął znikać z traktu. Pozostawało zawrócić. Mimo podjęcia odpowiedniej decyzji, wpakowaliśmy się niejako w następne kłopoty. Otóż w tamtejszej parafii, los połączył węzłem małżeńskim parę kochanków. Los również sprawił, że wmieszaliśmy się w kondukt weselny. Myślę, że para młoda przeżyła ogromne zaskoczenie widząc, że pośród gości pojawił się w pełni wypełniony autokar na polskich tablicach rejestracyjnych. Największą radochę z tego zdarzenia mieli mieszkańcy wioski, którzy tradycyjnym zwyczajem blokowali drogę aby odnieść z tego alkoholowe korzyści. Jako, że siedziałem w środku autokaru, nie dostrzegłem czy jakiś fant dostał się w ręce blokujących. W każdym razie dobre humory nas nie opuszczały.

Istotnie, popełniliśmy błąd przy wyborze drogi. Teraz sobie to uświadamiałem, bowiem powinniśmy się trzymać łuku Karpat, a tymczasem góry całkowicie zniknęły. W efekcie znaleźliśmy się zaledwie kilkanaście minut od węgierskiej granicy.

Po stracie ponad godziny, ponownie znaleźliśmy się w Mukaczewie. Tam, pech prześladował nas dalej, bowiem zostaliśmy zatrzymani przez policję z nie do końca racjonalnych powodów. Kierowca wraz z organizatorem musieli się udać gdzieś wraz z mundurowymi przez co postój trwał ponad pół godziny. Jeśli mam być szczery, to zapewne panowie policjanci ujrzeli autokar z polskich tablicami i wywęszyli okazję do dodatkowego zarobku. Ciekawe, ile sobie liczą za taką łapówkę…

W końcu granica. Ale nie polska tylko słowacka. Nie będę jej mile wspominał. Początkowo było to tylko kilkanaście minut przy ukraińskiej odprawie. Wiadomo, że ich za bardzo nie interesuje dogłębne przeszukiwanie. Zupełnie inne standardy panowały kilkaset metrów dalej. Wszak wjeżdżaliśmy do Unii Europejskiej. Przed nami widniało kilka autokarów. Ich odprawianie odbywało się skrupulatnie, a do tego powoli, gdyż cała służba graniczna miała ogromne skłonności do ociągania się. W końcowym rozrachunku zanim przyszła kolej na nas, musieliśmy wyczekiwać około 2 h. Nawet nie za bardzo możliwe było opuszczenie pojazdu. Prawdziwa udręka biorąc pod uwagę panujący skwar. W autokarze nie było czym oddychać. Gdy zabrano nam paszporty, pomyślałem że sprawy nabiorą odpowiedniego przyspieszenia jednakże myliłem się. Dopiero po jakimś czasie kazano nam wysiąść, a i tak to nie był koniec. Musieliśmy wyjąć swoje wszystkie bagaże i udać się do specjalnego pomieszczenia. Oczywiście, zwracam uwagę, że niektórzy musieli tachać ze sobą po dwie walizki ale jak wiadomo, graniczne przepisy unijne są głównie po to aby utrudniać życie. Pierwsi zaproszeni do środka musieli wyłożyć walizki na ladę, a po otwarciu następowało przeszukiwanie. Ten przykry obowiązek przeżyło tylko kilka osób. Prawdopodobnie, Słowacy szemrając rękoma pośród brudnej bielizny, odpuścili sobie czynienie tego z resztą. W moim przypadku wyglądało to tak, że zostałem zapytany tylko o ilość przewożonych papierosów, piwa oraz wódki. Co gorsza, gdy wszyscy mieli już kontrolę nadal nie mogliśmy odjechać. Niestety, w takich przypadkach to kierowca ma najbardziej przegwizdane. W ten oto sposób straciliśmy ponad 3 h czasu, a dzień chylił się już ku końcowi.

Słowacki epizod podróży praktycznie z niczym mi się nie kojarzy, bowiem po przebudzeniu, ujrzałem, że jesteśmy już w Polsce. Problem tkwił w tym, że nagle zrobił się środek nocy. Po wyjściu z autokaru ujrzałem cudowne, rozgwieżdżone niebo zaś potem rozejrzałem się dookoła. To miejsce wydało się dziwnie znajome. Ogarnianie terenu przyniosło efekt. Znajdowaliśmy w Koniecznej – tej samej, w której byłem zaledwie miesiąc temu. Kolejnym wnioskiem był fakt, że jeszcze sporo drogi przed nami. Ponadto kierowca pracował już wiele, wiele godzin, a przecież ograniczają go limity bezpieczeństwa. Zmartwienia co do szczęśliwego powrotu stały się jak najbardziej zasadne.

Nasza podróż trwała już kilkanaście godzin, a tu wciąż ponad 100 km do Krakowa. Najciekawiej było przy Magurze Małatowskiej, gdzie droga kilkanaście razy zawraca o 180 stopni. Pokonywanie serpentyn w tych egipskich ciemnościach przyprawiało o dreszczyk emocji.

Około godziny drugiej dojechaliśmy do stolicy Małopolski. Cóż to była za podróż! Najdłuższa w moim życiu ale najważniejsze, że wszyscy powrócili zadowoleni i szczęśliwi. Wypada zatem przejść do posumowania, choć tak naprawdę wszystko zostało już przecież napisane. Można rzec, że rozkochałem się w ukraińskich Karpach. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz do nich powrócę. Nie mogę też zapomnieć o pięknym Lwowie. Istotnie, niemal wszystko się udało dzięki czemu mam tak wiele wspaniałych wspomnień. Należy też podziękować kierownikowi imprezy za zorganizowanie i dopięcie wszystkiego w szczegółach. Niech wie, że jego praca przyniosła mi wiele radości. Takie słowa są zazwyczaj najlepszym podziękowaniem dla przewodnika.

A zatem blog urósł o osiem ukraińskich retrospekcji, w których zawarłem 431 zdjęć, prawie 18 000 wyrazów i ponad 125 000 znaków. W Wordzie zajęło to 37 stron. Nie przypuszczałem, że stworzę, aż tyle tekstu. Żeby tylko pisanie prezentacji maturalnej szło mi równie dobrze i ochoczo. Zobaczymy jak to będzie w maju. Nie ma to jak przygnębiająca myśl na sam koniec...

Do zobaczenia w górach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)