24 sierpnia 2011

Czarnohora (Petros)

Sytuacja była krytyczna. Trójka turystów pozostawiona sama sobie w otoczeniu dzikiej i okrytej ciemnościami Czarnohory. Ich los i życie były jedną wielką niewiadomą. Innymi słowy retrospekcja o tym, dlaczego nie warto odłączać się od grupy…

Kraina: Huculszczyzna

Administracyjnie: obwód zakarpacki (zachodnia Ukraina – historyczne Zakarpacie)

Pasmo: Czarnohora

Cel: Petros (2020 m)

Trasa (zrealizowana): Łazeszczyna (731 m) – Koźmieszczyk – Przełęcz Harmaniewska (1544 m) partia podszczytowa Pietrosa (ok. 1850 m) Przełęcz Harmaniewska – Koźmieszczyk – Łazeszczyna

Dystans/Przewyższenia: 37 km/1100 m

Pogoda: im dalej tym gorsza

Widoczność: początkowo dobra, później brak

Można powiedzieć dzień jak co dzień. Około 6:40 pobudka, o 7:00 śniadanie, o 7:40 wyjazd – człowiek może wpaść w monotonię. Oczywiście żartuję i podkreślam, że chciałbym przeżywać taką karpacką „stagnację” jak najczęściej.

W odróżnieniu od dwóch poprzednich dni, tym razem w najwyższe pasmo Ukrainy dojechaliśmy od drugiej strony. Po przekroczeniu przełęczy Jabłonickiej oddzielającej Gorgany od Czarnohory, wkroczyliśmy w obwód zakarpacki. Następnie zjechaliśmy z głównej drogi czego konsekwencją był przejazd przez miejscowość Łazeszczyna, której nazwa pochodzi od słowa łaz tj. gruntu na miejscu wykarczowanym przez wypalenie.

Co zapamiętałem z tego miejsca? Oprócz kolejnych kilometrów fatalnych dróg, przede wszystkim imponujący wiadukt kolejowy. Skąd się tam wziął? Otóż za czasów Monarchii Austro-Węgierskiej postanowiono połączyć obie części Karpat. Linia kolejowa na odcinku od Stanisławowa (dzisiejszy Iwano-Frankiwsk) do Rachowa powstała w latach 1893-1895. Ponadto, co jest swoistą ciekawostką, tory przekraczające wododziałowy grzbiet Karpat biegną tunelem.

Trasa autokaru zakończyła się tuż przed szlabanem na końcu wsi. Do dziś pamiętam zdziwione miny tamtejszych mieszkańców, którzy całymi rodzinami, z wielkim zainteresowaniem wpatrywali się w nasz pojazd.


Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień. Na początek szykowała się kilkukilometrowa, płaska rozgrzewka wzdłuż potoku Łazeszczyna. Podążając tamtymi wertepami, natrafiliśmy na pozostałości – całkiem dobrej jakości – prawdziwego asfaltu. Jak zatem widać, gdyby nie katastrofalne powodzie, dojechalibyśmy autokarem do schroniska Koźmieszczyk, oszczędzając tym samym ok. 70 minut marszu w jedną stronę. 


Docierając już na wspomniane miejsce ujrzałem widok niezwykły jak na ukraińskie warunki. W drewnianej chatce będącej turbazą oprócz noclegu, serwowane były również posiłki oraz napoje.

Strażnik turbazy
Podążając doliną rzeki mijało nas mnóstwo młodych ludzi (sporo harcerzy) niosących flagi ukraińskie. Szczerze mówiąc, trochę mnie ten fakt zadziwił jednakże dopiero teraz skojarzyłem, dlaczego tak się działo. Otóż tak jak wspominałem podczas retrospekcji z Howerli, dzień 24 sierpnia jest świętem narodowym Ukrainy. Wszyscy pędzili zatem na najwyższy jej szczyt, a oprócz Zaroślaka można tam wyruszyć również i z Koźmieszyczka. Dla nas taka sytuacja była in plus, ponieważ cały ruch turystyczny skoncentrował się na Howerli przez co samotny Pietros tylko czekał na to aby go zdobyć.

Trasa w kierunku Przełęczy Harmaniewskiej przebiegała bez większych trudności, bowiem prowadziła szeroką, leśną bądź polną ścieżką. Zwłaszcza gdy wychodziliśmy na otwarte przestrzenie, mogliśmy w całej krasie podziwiać nasz dzisiejszy cel. Po kilku dniach spędzonych na Ukrainie, mieliśmy w nogach już dziesiątki kilometrów, toteż brak większych stromizn przyjąłem z zadowoleniem. Jedyną bolączką był skwar, gdyż Słońce niemiłosiernie grzało. Ponadto powietrze stawało się dziwnie ciężkie i mało przejrzyste co zwiastowało późniejsze kłopoty.

1-7) w drodze na Pietrosa
Czarnohorskie dróżki – jak nietrudno się domyślić – doprowadziły nas do staji, których szczególnie dużo jest w okolicach Pietrosa. W nich oprócz tradycyjnych widoków m. in. huculskich koni, spotkaliśmy także dwa urocze, białe psiaki, które były niezwykle skore do zabawy.


Tym samym – bez głębszych historii – dotarliśmy na przełęcz skąd były już tylko dwa kroki na szczyt. Wkroczenie w pas połonin pozwoliło zaobserwować pierwsze, obszerniejsze pejzaże. Warto jednak podkreślić, że nie przekroczyliśmy nawet 1600 metra wysokości bezwzględnej, toteż panoramy nie były zbyt imponujące aczkolwiek jak zawsze – dawały dużo radości duszy. Niewątpliwym plusem był fakt, iż z każdym krokiem wzrastała ilość wierzchołków widzianych w oddali.


Co ciekawe, na początku ten aksjomat nie chciał się spełniać co wywołało moje zastanowienie. Szliśmy bowiem po płaskim, a tymczasem na drugiej godzinie zauważyłem ludzi będących kilkadziesiąt metrów wyżej od nas. Okazało się, że udaliśmy się drogą, która omija szczyt bokiem przez co musieliśmy się wrócić na przełęcz, gdzie pośród kosówki odnaleźliśmy już właściwą ścieżkę.

Znajdowaliśmy już trzeci dzień z rzędu w paśmie Czarnohory jednakże tamtego dnia, byliśmy tak jakby na jej uboczu. Wszystko przez to, że Pietros nie leży w jej głównej grani przez co jest tzw. samotną wyspą. Będąc w Gorganach, udało się idealnie zaobserwować to specyficzne obniżenie między Howerlą a Pietrosem. Teraz zaś, po niespełna 24 h znów mogłem zatem ponownie podziwiać długi i majestatyczny grzbiet górski mimo, że wciąż towarzyszyło mi dziwne uczucie, że to wszystko tak daleko się znajduje.

1-4) w trakcie finałowego podejścia na Pietrosa
Z obrazków, zapisanych w mej pamięci, zapamiętałem niebo, które od rana wydawało się pogodne. Nawet na przełęczy widziałem jeszcze sporo błękitnych plam, toteż nie martwiłem się o załamanie pogody. Mimo wszystko, ono jednak nastąpiło. Niewiadomo jak, niewiadomo skąd, nagle nad naszymi głowami pojawiły się burzowe chmury. Początkowo tylko kropiło, jednakże po chwili ulewa przybrała na takiej sile, że od razu podjęto decyzję o odwrocie. Warto przy tym podkreślić, że w planach, nasze zejście miało odbyć się zupełnie inną trasą.

Jako, że wspinaliśmy się najostrzejszą ścianą Pietrosa, szlak zrobił się wyjątkowo śliski i niebezpieczny. W sumie to nie schodziliśmy już szlakiem lecz strumykiem błota. Nad naszymi głowami szalały gromy. Nasze rozgrzane ciała nagle musiały stawić czoła nieprzyjemnemu oziębieniu. Każdy zaś krok odbijał się echem plumkania wody wewnątrz buta.

Gdy znaleźliśmy się już poniżej przełęczy, zauważyłem pewne ubytki w naszej grupie. Zanim pociągnę tę myśl w dalszym kierunku, dodam, iż nasz przewodnik wiele razy prosił o niewyprzedzanie jego persony ze względu na słabe oznakowanie tras bądź ich całkowity brak. W trakcie wspinaczki pod Pietrosa, czując mnóstwo werwy oraz energii, czwórka uczestników pognała ku górze, wyprzedzając zdecydowanie pozostałych turystów. Los sprawił, że zostaliśmy zmuszeni do zawrócenia. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że wspomniana czwórka nie miała prawa tego dostrzec mimo, że próbowaliśmy ich wołać.

W trakcie trwania burzy, każdy obowiązkowo wyłączył telefon komórkowy, przez co jakikolwiek kontakt przestał być możliwy. Gromy uspokoiły się, gdy zaczęliśmy się zbliżać górnej granicy lasu. Nastał zatem moment aby połączyć się z zagubionymi uciekinierami. Na całe szczęście jeden z nich odebrał telefon, dzięki czemu otrzymał informacje o naszym zawróceniu. Jako, że na czoło wybili się doświadczeni piechurzy, kwestią czasu pozostawał fakt dogonienia nas przez nich.

Sytuacja z ludźmi oraz pogodą wydawała się stabilizować. Nie zapomnę postoju, w trakcie którego wszyscy usiedli na kłodach i zaczęli zdejmować buty po czym wyciskali ze skarpet hektolitry wody.


Gdy wszystko powracało już do normy, nagle usłyszeliśmy niepokojące odgłosy kolejnych gromów. Czyżby zbliżały się następne kłopoty? O nie… i szczerze mówiąc od tego momentu wszystko zaczęło się już kompletnie pieprzyć.

Ledwie założyłem buty na nogi, a deszcz już kropił. Z każdą chwilą coraz mocniej. Kilkudziesięciominutowy marsz w permanentnej ulewie rzadko kiedy jest przyjemną sprawą. Dolało tak solidnie, że wszystko co miałem na sobie stało się przemoczone. Zapamiętałem ścianę deszczu, zaciśnięte zęby i pięści oraz konsekwentną walkę z żywiołem na płaszczyźnie psychiki. Co gorsza, z Koźmieszczyka pozostawała jeszcze godzina drogi. Z drugiej części dnia, nie odniosłem zatem żadnej przyjemności.

Jeśli już odczułem jakąś radość to była ona spowodowana dotarciem do autokaru, gdzie nastąpiło generalne suszenie. Nareszcie mogłem się choć trochę zagrzać. Teraz pozostawało już tylko oczekiwanie na pozostałą część uczestników. Z czasem, ich ilość w autokarze wzrastała. Dotarł nawet turysta, do którego udało się dodzwonić przewodnikowi. Przyniósł on jednak bardzo niepokojące wieści.

Otóż nie miał on możliwości kontaktu z pozostałą trójką, ponieważ nie szli razem. Tamci wyprzedzili go całkiem porządnie. Z opowieści współtowarzysza podróży wynikało, że próbował za nimi przez chwilę pójść, a nawet krzyczeć jednakże bezskutecznie. W pewnej chwili już całkiem stracił ich z oczu.

Mimo tego, ktoś mógłby pomyśleć, że wystarczy przecież tylko zadzwonić i po nich pojechać. Też podążaliśmy tym tokiem myślenia jednakże szkopuł tkwił tym, że pierwszy z zagubionych nie miał telefonu w ogóle, drugiemu prawdopodobnie rozładowała się bateria, zaś trzeci miał telefon bez funkcji roamingu.

Od tego momentu pośród grupy toczyły się rozmowy już tylko na ten właśnie temat. Gdyby pogoda nie zakłóciła naszej wędrówki, finiszowalibyśmy w miejscowości Kwasy, do której oczywiście pojechaliśmy. Samo wyjechanie z Łazeszczyny trwało chyba z pół godziny. Po następnym kwadransie byliśmy już na miejscu.

Rozpoczęła się zatem swoista akcja poszukiwawcza, która dla mnie nabrała bardzo dziwnych barw. Przejechaliśmy powoli przez całą miejscowość rozglądając się po drodze. Na końcu Kwasów zawróciliśmy by ponownie wytężać wzrok w poszukiwaniu turystów. Nie zatrzymaliśmy się jednak na dłuższą chwilę co było trochę niezrozumiałe. Moim zdaniem, poświęcenie kilkunastu minut na marsz po szlaku, którym mieliśmy tu zajść, nikomu by nie zaszkodziło. Jak nie trudno się domyślić nikogo wzdłuż głównej drogi nie ujrzeliśmy.

Stało się zatem coś czego nie doświadczyłem ani razu przez kilka lat swojej kariery piechurka. Powróciliśmy do pensjonatu nie będąc w komplecie. Co zaś działo się z zagubioną trójką – tego dalej nikt nie wiedział.

Zanim opowiem ciąg dalszy tej niepokojącej historii, – jako przerywnik – wspomnę, że w trakcie powrotu ujrzeliśmy za oknami przepiękną tęczę. Trzeba przyznać, że akcent ten umilił nam niepowodzenie w zdobyciu Pietrosa. W trakcie tego momentu, poruszaliśmy się doliną rzeki Cisy, która z oczywistych względów bardzo przybrała na sile i wysokości. W ten oto sposób, odkryła czarne karty z życia tutejszych mieszkańców. Mnóstwo, naprawdę mnóstwo śmieci płynęło z nurtem Cisy, zaś kolejna porcja odpadów tkwiła w zaroślach, po obu jej brzegach. Myślę, że ekolodzy broniący zawzięcie „szkieletora” o wiele więcej pożytecznego zdziałaliby w ukraińskich Karpatach niż w Krakowie.


Na obiadokolacji zapanowała dosyć dziwna atmosfera. Wyczuwałem nutę zdenerwowania, bezczynności i oczekiwania. Niektórym przeszkadzała głównie ta bezczynność, bowiem kolejne kroki w celu odnalezienia zgub nie zostały podjęte. Organizator nie wykonał telefonu do służb górskich, ponieważ akcja poszukiwawcza prowadzona nocą nie miałaby sensu. Ponadto, prawdopodobnie cała Ukraina usłyszałaby o nieodpowiedzialnych polskich turystach.

Pozostawało więc czekać. Tylko czekać i jednocześnie aż czekać, bowiem napięcie wzrastało. Minęła godzina 20, potem 21 i 22. Huculszczyzna skryła się w egipskich ciemnościach. Nikt do pensjonatu nie powrócił, toteż nasi klubowi koledzy wciąż znajdowali się w Czarnohorze. Nie ukrywam, że w naszym gronie, miejsce miały liczne kłótnie dotyczące bieżących działań. Niewątpliwie, taka bezproduktywność potrafi człowieka istotnie zdenerwować jednakże co mogliśmy zrobić?

Wydawało się, że mogliśmy liczyć już tylko na jakiś cud albo choćby trochę szczęścia. Z pewnością wiary i nadziei nam nie brakowało. Warto jednak podkreślić, że zagubiona trójka znalazła się w takiej sytuacji na własne życzenie. Ponosili konsekwencje za złamanie obowiązujących reguł. Na pocieszenie pozostawał fakt, że jeden z nich był przodownikiem PTTK przez co obowiązkowo powinien mieć ze sobą latarkę oraz koc termiczny, które w takich wypadkach mogły okazać się niezwykle ważne.

Jeżeli nasz tercet doszedł do Kwasów, to z pewnością znalazł tam jakiś bezpieczny kąt na noc. Tutejsi mieszkańcy z pewnością nie robiliby ku temu żadnych problemów. Co jednak, jeśli coś stało się w trakcie schodzenia z Pietrosa? Mogła ich przecież zaatakować jakaś dzika zwierzyna bądź posłuszeństwa odmówić mogło zdrowie. To byłoby najgorsze, ponieważ nie mieliby sposobności wezwania szybkiej pomocy.

Na takim gdybaniu i przewidywaniu możliwych scenariuszy upłynął nam wieczór. Aura zmartwienia udzieliła się wszystkim przez co sądzę, że większość osób miała problemy ze spokojnym zaśnięciem mimo pokonania ponad 30 km.

Wybiła północ, a my wciąż nie wiedzieliśmy gdzie są i co robią. Nie pamiętam już kiedy zasnąłem – pozostawało jedynie wyczekiwać poranka. A czy kolejny dzień przyniósł jakiś przełom w tym kryzysie? Ciąg dalszy tej historii miał swój nieoczekiwany bieg, o którym już teraz przeczytacie tutaj --> Czarnohora (Rebra + Jeziorko Niesamowite)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)