14 sierpnia 2011

Tatry Zachodnie (wokół Doliny Rohackiej)

Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że będzie to kolejna zwykła-niezwykła retrospekcja pełna wspaniałych przygód. Niestety, z mojej winy stało się inaczej. Dlaczego jednak, o tym później.

Do tej pory bowiem, twierdziłem, że aby wrócić z gór szczęśliwym nie potrzeba lata, gorąca czy słońca. Idąc zimą albo też w deszczu, burzy bądź śniegu również można odnaleźć coś urzekającego, zdobyć cenne doświadczenie bądź po prostu poznać nowych, ciekawych ludzi. Jak widać rozwodzę się tu o pogodzie jednakże nie w tym tkwił mój problem. Na wyprawę w Tatry Zachodnie pojechałem w pełnym rozkwicie... choroby.

Zaczęło się to już 12 sierpnia kiedy to miałem jeden z tych dni, których szczerze nienawidzę. Poczułem wtedy ogólne osłabienie, które z każdą godziną narastało. Oczywiście zacząłem łykać tabletki jednakże nie spotkało mnie to pierwszy raz, toteż wiedziałem, że na efekty poczekać należy co najmniej kilkadziesiąt godzin.

W sobotę, 13 sierpnia otworzyłem oczy pełen nadziei, że nie poczuję bólu. Srodze się jednak zawiodłem, ponieważ było wręcz na odwrót. Wymówienie najprostszych słów sprawiało mi problem, a ponadto po prostu nic mi się nie chciało.

Tak jak przed rokiem, wyjazd w okolice grani Rohaczy odbył się popołudniu aby następnego dnia nie tracić czasu na dojazdy. Stanąłem więc przed wyborem: jechać czy nie jechać? Oto było pytanie. Dziś już wiem jakbym postąpił, jednakże wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy toteż mimo bólu, mimo osłabienia, mimo choroby pojechałem.

Niewątpliwie byłem na tym wyjeździe zupełnie innym piechurkiem niż zazwyczaj. Jeszcze bardziej cichym, jeszcze bardziej odosobnionym i jeszcze bardziej cierpiącym. Skupmy się jednak stricte na wydarzeniach pochodzących z tego wyjazdu.

Nocleg zaplanowany mieliśmy tam gdzie rok temu - w Zubrzycy Górnej. Przez cały okres pobytu gospodarze raczyli nas świeżymi i bardzo smacznymi smakołykami. Żałować więc tylko pozostaje, że zjadałem tam ćwierć tego co powinienem.

Dwie noce również mijały mi dość przykro. Pełno tabletek, pełno dobijających myśli oraz problemów z zaśnięciem. W sumie to chyba nie ma się co rozpisywać, każdy z pewnością przeżywał podobne przypadłości - tyle tylko, że mnie to spotkało akurat w górach.

Miejsce: słowackie Tatry Zachodnie

Pierwotny cel: przejście grani Rohaczy w "normalnych" warunkach

Trasa zrealizowana: Dolina Rohacka  Bufet Rohacki (Ťatliakova chata)  Przełęcz Zabrat  Bufet Rohacki   Dolina Rohacka

Pogoda: jak na złość - słoneczna

Widoczność: jak na złość - bardzo dobra

Myślę, że powyższe informacje doskonale ukazują, dlaczego byłem pełen szewskiej pasji. Zaczęło się tak jak zazwyczaj. Po opuszczeniu autokaru zbiórka i w drogę. Wyruszyłem jako jeden z pierwszych. Droga do Bufetu Rohackiego wysłana jest asfaltem toteż nie powinno być żadnych trudności. Stało się jednak coś dziwnego. Starałem się iść na 100% swoich tamtejszych możliwości i mimo tego nagle ludzie zaczęli mnie wyprzedzać jak gdyby nigdy nic. Chciałem przyspieszyć ale nie potrafiłem. Spadając na tyły grupy poczułem ogromną bezradność i zarazem smutek.

Biorąc pod uwagę wydarzenia z 2010 r. w planie mojej grupy było wyjście na Smutną Przełęcz i dalej zdobycie Trzech Kop oraz słynnego Banikowskiego Wierchu. W moim przypadku było zaś odwrotnie. Trzy Kopy i Banikov zdobyłem w miarę przyzwoitych warunkach, choć doskonale pamiętam, że mogłem tam stracić życie. Rohacze zaś... no właśnie, mgła, mróz, walka o przetrwanie i słynny Rohacki Koń, którego bez pomocnej ręki po prostu bym nie przeszedł. Moja ambicja - tak jak w przypadku Kościelca - sprawiała, że chciałem przejść ten odcinek zupełnie samodzielnie. Jak widać nie udało się.


Przy Bufecie Rohackim od razu skręciłem na szlak ku przełęczy omijając dyskretnie grupę. To była męczarnia. Pokonywałem ten odcinek około godziny, co w porównaniu do 25 minut sprzed roku było tragicznym wynikiem.

Na Zabracie poczułem się już wielce bezsilny wobec siebie, choroby i całych Tatr. Schroniłem się więc od wiatru w pobliskiej kosówce łapiąc przy okazji polski zasięg. Leżałem pierwszą godzinę, potem drugą, trzecią i już nie pamiętam dokładnie ale przez te kilkaset minut nie miałem siły nawet wstać. Jedyne na co było mnie stać to wzięcie kilku łyków wody. Trzeba przyznać, że na żadnej przełęczy w Tatrach nie spędziłem tyle czasu co tam. Nastawiłem sobie nawet budzik aby nie przespać odpowiedniego momentu bowiem musiałem potem zejść i zdążyć na miejsce odjazdu autokaru.

Nie będę się już użalał co i jak mnie bolało. Wspomnę tylko, że z Zabratu cudownie rozpościerała się grań Rohaczy - calutka! Od Wołowca poprze Rohacze: Ostrego i Płaczliwego do Trzech Kop wszystko widać było jak na dłoni. Pamiętam mnóstwo niebieskiego nieba. Do dziś nie mogę sobie darować tej niewykorzystanej szansy.

Pamiętam też, że chciałem skutecznie maskować mój prawdziwy stan, toteż kilka osób z mojej grupy zostało wprowadzonych przeze mnie w błąd. Nie przeszedłem zatem Rohaczy, gdyż przegrałem z własną chorobą. Przepraszam za to kłamstwo. Wtedy towarzyszył mi wstyd przed przyznaniem się do tego faktu, teraz zaś ten wstyd jest o wiele większy. Po prostu zapomnijmy o tej wycieczce!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)