15 sierpnia 2011

Tatry Zachodnie (Brestowa)

Miejsce: słowackie Tatry Zachodnie

Cel: "przeżycie"

Trasa zrealizowana: Zuberec  Pálenica Jałowiecka  Zuberski Wierch (1753 m)   Malá Brestová (1903 m)  Brestová  (1934 m)  Predný Salatín   Dolina Rohacka

Pogoda: dobra

Widoczność: dobra

Kilka osób już się dowiedziało o mojej chorobie, toteż automatycznie zyskałem kilka opiekuńczych matek zastępczych. Chciałem bardzo podziękować za troskę, obawy i wszelką pomoc. Minęło od tego momentu już pół roku i póki co żyję więc jest dobrze. Mam nadzieję, że spotkamy się na szlaku już pod koniec maja!

Co zaś działo się 15 sierpnia 2011 r.? Prognoza pogody obwieszczała wtedy załamanie pogody w godzinach popołudniowych. Trasa została więc tak zmieniona aby w odpowiednim momencie można było ją sobie skrócić. Postanowiłem spróbować swych sił wspólnie z grupą.

Zanim jednak to nastąpiło to po opuszczeniu autokaru zorientowałem się, że nie mam przy sobie telefonu komórkowego, a przecież w trakcie jazdy z niego korzystałem! Przeszukałem wszystkie kieszenie i plecak, a efektu żadnego. Powróciłem do autokaru aby poszukać w okolicach siedzenia zajmowanego przeze mnie. Też nic! Nie pomogło nawet dzwonienie do mnie przez innych członków grupy. Wyruszyłem zatem bez telefonu, co dla typowego nastolatka jest przecież najstraszniejszą rzeczą na świecie.

Nie powiem aby piechurkowało mi się dobrze. Trzymałem się bezpiecznie tyłów grupy marząc już o powrocie do Krakowa. Z biegiem czasu nabierałem wysokości licząc na widoki, które mogłyby mi umilić ten ciężki dzionek. Wspinając się już pod Zuberski Wierch w oczy rzucił mi się Siwy Wierch. Jego wapienne skały - bielsze niż Vizir - robią niesamowite wrażenie.


Teraz zaś chwila użalania się więc najlepiej przejdźcie do następnego akapitu! Zdobycie Brestowej było dla mnie wyczynem niewyobrażalnym. Co chwilę bowiem musiałem zatrzymywać się aby wyrzucić z siebie hektolitry kataru. Czułem niemalże każdy swój mięsień, a co gorsza spora część z nich odmawiała posłuszeństwa. Każde przełknięcie śliny wywoływało u mnie tak dokuczliwy ból, że wolałem ową wydzielinę wypluwać. Na całe szczęście było to łagodne podejście dzięki czemu mogłem się utrzymać na nogach. Ukazuje się zatem tutaj widok bardzo żałosnego człowieka.


Nagrodą były widoki z Brestowej. Groźnie prezentowała się szczególnie grań Salatynów, którą nota bene miałem przejść gdyby oczywiście nie choroba. Salatyny bowiem są dalszym ciągiem Orlej Perci Tatr Zachodnich. W 2010 r. przeszedłem ją od Wołowca do Banikowskiej Przełęczy. Plan na 2011 r. był zatem prosty - przejść Rohacze i przede wszystkim coś z nich zobaczyć oraz zmierzyć się z granią Salatynów. Nie ulega wątpliwości, że o spełnienie tych marzeń zadbać będę musiał w roku 2012.


Pogoda tego dnia od rana dopisywała. Ponownie powitały mnie ciepłe promienie słońca, które niestety z biegiem dnia ustępowały miejsca chmurom i porywistemu wiatrowi. Jeśli dobrze pamiętam, to i tak tego dnia mieliśmy szczęście, ponieważ Tatry Wysokie spowite były już ciemnymi chmurami.

Siedziałem sobie tak na szczycie i patrzyłem w dal - cóż mogłem sobie myśleć? Wielka szkoda, że tak to się potoczyło choć z drugiej strony mogłem szczytować na górze mającej prawie 2000 metrów wysokości co w tym stanie było istotnie wyczynem.

Z kłuciem w sercu i duszy za pomocą Skrajnego Salatyna zszedłem do autokaru. Dzięki temu, że grzbiet ten jest odsłonięty na całej długości, roztaczają się z niego rozległe widoki. Początkowo było bardzo stromo przez co musiałem uważać. Potem było już całkiem przyjemnie, gdyż widoki mnie nie opuszczały. Hm, tak sobie myślę czy rzeczywiście przyjemnie, bo przecież wciąż patrzyłem na to co mogłem zdobyć gdyby nie choroba. Eh!


Na rozległym i płaskim zakończeniu grzbietu są ławki i stół dla turystów. Tam korzystając z ogromu wolnego czasu ponownie się położyłem. Z pewnością było lepiej niż wczoraj. Wiatr kołysał łąkę i wszelkie jej roślinki. Kołysałem się razem z nimi. Przy końcowej fazie zejścia zatrzymała mnie para Słowaków zbierająca borówki. Nie pamiętam jednak dokładnie o co im chodziło, byłem już tak wycieńczony, że nawet ich nie zrozumiałem.

Emocji nie brakowało również w autokarze. Po pierwsze w końcu odnalazł się mój telefon, który ugrzązł między siedzeniami. Potem, gdy nastał czas odjazdu, brakowało w nim jednego uczestnika. Zaczęły się zatem gorączkowe poszukiwania telefonu do wymienionego jegomościa i domysły go ostatni raz widziano. Mężczyzna na całe szczęście zjawił się kwadrans później i mogliśmy ruszyć ku stolicy Małopolski.

Zanim podsumuję ten długi weekend, chciałbym jeszcze wspomnieć o tym co spotkało mnie w Krakowie. Kilkudziesięcio-godzina udręka wprawiła mnie w stan desperacji, toteż nie chciałem już czekać do rana tylko wybrałem się przed północą do rejonowej przychodni aby otrzymać odpowiednie leki. Gdy dotarłem już pod odpowiedni budynek na os. Niepodległości, okazało się, że drzwi są zamknięte. Nie mogłem w to uwierzyć. Otrzeźwienie nadeszło potem gdy ujrzałem obok drzwi dzwonek. Uznajmy, że prawie odkryłem Amerykę.

Jeszcze większe otrzeźwienie przyszło po chwili kiedy zostałem opieprzony za to, że przyszedłem o takiej porze i niby blokuję miejsca nagłym przypadkom. Dla mnie było to osobiście niezrozumiałe, ponieważ korytarz był pusty toteż zostałem przyjęty bez kolejki, natomiast rankiem musiałbym czekać zapewne w kilkugodzinnej kolejce.

Lekarka mogła się też na mnie wyżyć, ponieważ w trakcie wizyty zaczął padać rzęsisty deszcz. Zapalenie płuc gotowe! Trudno się tutaj nie zgodzić. W sumie to teraz jak i przez ostatnie 3 dni sam nie byłem w pełni świadom tego co robię.

Kierując się zaś do podsumowania, to napiszę tu coś, o co nikt nigdy by mnie nie posądził, coś szokującego (zwłaszcza dla mnie) i przygnębiającego. Szczerze mówiąc, to po prostu żałuję, że pojechałem w te góry. Nie da się jednak ukryć, że otrzymałem srogą nauczkę i w związku z tym wiem o wiele lepiej, że w góry nie można się pchać na siłę. Nie pchajcie się też nocami do lekarza, gdy cierpicie "zaledwie" na anginę, nieżyt nosa, gorączkę czy permanentny kaszel.

Ktoś mógłby zapytać, w jakim celu to wszystko opisywałem. Najwygodniej przecież byłoby to dyskretnie przemilczeć. Uwierzcie, że bardzo mnie do tego kusiło, jednakże finalnie uznałem, że trzeba być szczerym z samym sobą. Wydarzyło się coś głupiego, złego, niezręcznego - trudno. Przynajmniej za kilka lat będę miał się z czego śmiać.

Własnoręcznie zdjęć oczywiście nie robiłem, dlatego ponownie posłużę się fotografiami innych uczestników. Zapowiadam jednak, że najbliższych 6-8 wpisów zostanie uposażone w nareszcie dobrej jakości zdjęcia.

A zatem do zobaczenia w górach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)