7 sierpnia 2011

Tatry Wysokie (Świnica)

Pierwsza część jednej z najtrudniejszych i najbardziej wyczerpujących wypraw górskich jakich zaznałem za życia...

Miejsce: Tatry Wysokie

Cel: konsumpcja obiadu --> pierwsze danie: Świnica

Trasa: Zakopane Kuźnice Kasprowy Wierch (1987 m) Beskid (2012 m) Liliowe (1952 m) Świnicka Przełęcz (2051 m) Świnica (2301 m) Zawrat (2158 m) Kozi Wierch (2291 m) Żleb Kulczyńskiego Zmarzły Staw Czarny Staw Gąsienicowy Hala Gąsienicowa Zakopane Kuźnice

Czas przejścia: ok. 11-12 h

Pogoda: nieprzychylna

Widoczność: w najważniejszym miejscu brak

Cała ta wyprawa rozpoczęła się już kilka tygodni wcześniej – w mojej głowie. Do dziś pamiętam dokładnie pierwsze spotkanie z Orlą Percią. Burza, grzmoty, błyskawice i prawdziwa walka o życie, które wisiało na włosku. Z tego prosty wniosek, że chyba gorzej już być nie mogło, a zatem mamy już pierwszy pozytyw. Próbowałem szukać również następnych jednakże nie było to już takie proste. Otóż odcinek od Zawratu do Koziego Wierchu jest relatywnie trudniejszy niż ten, który przeszedłem w sierpniu 2010 roku. Ale jak spadać to z wysokiego konia, a właściwie – skały.

Zakopane przywitało nas jak zwykle niegościnnie. Tradycyjnie już nie mogliśmy podjechać autokarem do Kuźnic, a w zamian zaserwowano nam błądzenie gdzieś pod Wielką Krokwią w poszukiwaniu płatnego miejsca parkingowego. Kolejnym krokiem było oczywiście uiszczenie 3 zł za 3 minuty jazdy busem.

Jako typowy krakus, to muszę jeszcze troszkę o dutkach pogwarzyć. Otóż cała trasa to tak z grubsza była na ponad 10 h. Pojawiły się więc pomysły aby ułatwić sobie wędrówkę. Idealnym do tego narzędziem była kolejka na Kasprowy Wierch. O, przepraszam! Powinienem napisać kolejka do kolejki na Kasprowy Wierch. Nasza grupa stanęła w rejonie schodów – czekania tam było Bóg wie ile. Szczerze mówiąc to już nie o to mi się rozchodziło. Nie miałem ochoty wydawać 30 zł na bilet, tym bardziej że w kieszeni miałem tylko kilka bilonów. Grzecznie więc odmówiłem próbom pożyczki i udałem się samotnie zielonym szlakiem wzdłuż kolejki. Zapomnijmy jednak o tych zakopiańskich trudnościach. Przecież przede mną czekał najtrudniejszy polski szlak. Trzeba się ekscytować a nie narzekać!

Kolejka do kolejki na Kasprowy Wierch
Tablica informowała, że czeka mnie ok. 3 h podejścia. Zawisło nade mną widmo ogromnego opóźnienia. Mieliśmy przeto odjechać z Zakopanego o godzinie 19. Nie było innego wyjścia. Jak się krakusowi płacić nie chciało – to trzeba gonić.

Powietrze było tego dnia rześkie, toteż wrzuciłem od razu piąty bieg. Dochodząc do Myślenickich Turni, okazało się, że zaoszczędziłem już prawie pół godziny. Wszystko zmierzało zatem w dobrym kierunku. Po pierwsze szedłem sam, po drugie szlak ten był mi znany, a po trzecie widoki nie były jeszcze na tyle rozległe aby się nimi rozkoszować. Nic zatem nie mogło mnie rozpraszać. Efektem tego było szczytowanie na Kasprowym Wierchu po zaledwie 2 h.

Pamiętam jak trawersując pośród kosówki spoglądałem na płynące po niebie wagoniki kolejki. Swojej grupy jednak tam nie dojrzałem. Z tym niebem to trochę przesadziłem, gdyż szare obłoki zdecydowanie przeważały. Tak więc pogoda nie dorównała mojej kondycji.

Będąc na Kasprowym (a była godzina 10.) wykonałem telefon w celu zlokalizowania innych uczestników wyprawy. Usłyszałem słowo Świnica – tyle mi wystarczyło, żeby rozłączyć się i ruszyć z kopyta. Byli dwie godziny przede mną.

Mimo wczesnej pory, turystów zdążyło już wyjechać całkiem sporo. Wszyscy opatuleni od stóp do głów. Na głównej grani Tatr zwykle mocno wieje, co oczywiście nikogo nie mogło dziwić. Sierpniowe powiewy wywoływały gęsią skórkę.

Gdy już taki ceper (zazwyczaj z Warszawy :)) wyjedzie na Kasprowy Wierch po kilku godzinach oczekiwania to zazwyczaj robi się głodny i chciałby sobie coś dobrego zjeść.
W zasadzie to w wielu przypadkach scenariusz jest podobny. Ceprowie chcący spełnić zachcianki swoich ceperek lub małych ceprzątek niemiłosiernie narzekają na ceny w tamtejszej restauracji, bo przecież to niedopuszczalne, żeby piwo kosztowało na Kasprowym więcej niż na Rynku Głównym w Krakowie. Kto by pomyślał…

Gdy już taki ceper się porządnie naje to zazwyczaj chciałby pooglądać krajobrazy. W tym celu najczęściej udaje się na kilkunastominutowy spacer w kierunku Beskidu. Po pierwsze prowadzi tam bardzo szeroka i mało kamienista droga. Przy słonecznej pogodzie, następuje tam wysyp facetów w klapkach i panienek w japonkach. Po drugie zaś, dla cepra to wielka frajda „wspiąć się” na wysokość przekraczającą 2000 metrów nad poziomem morza.


Na dalszy etap, decydują się już tylko nieliczni. Szeroka droga zamienia się bowiem w wąską ścieżkę, opadającą w miarę stromo, a ponadto wysłaną śliskimi kamieniami. Zniechęcony ceper i tak nie będzie się tą błahostką przejmował. Ważne bowiem, że po nieludzkim wysiłku stania kilku godzin w kolejce i aż kwadransie męczarni na szlaku zdobył bardzo wysoki szczyt, który tylko troszeńkę "ulega" Rysom.

A zatem szczęśliwy ceper wróci do stolicy i będzie lansował się swoimi autoportretami na tle postrzępionych grani Świnicy czy Orlej Perci i opowiadał znajomym gdzie on się tam nie wspiął…

Moja ironiczna krytyka jest jednak tutaj bezpodstawna, ponieważ właśnie o to chodzi w tej całej turystyce, żeby dawała ona ludziom radość. Właśnie tak jak w moim przypadku.


Po pokonaniu Beskidu ponownie wrzuciłem ostrzejsze tempo. Charakterystyczny szczyt Świnicy skryty był w chmurach. Czyżby szykowała się powtórka z rozrywki? Oby nie! Nic jednak nie wskazywało na poprawę. O ile Dolina Gąsienicowa, a zwłaszcza jej stawy były w zasięgu mojego oka, to o tyle cała grań Orlej Perci pozostawała wciąż niewidoczna.


Po dojściu do Świnickiej Przełęczy zrobiłem sobie szybkie drugie śniadanie. Zatankowałem również nieco izotonicznego płynu. Z pełnym bakiem paliwa, a przede wszystkim z nutą optymizmu wyruszyłem już na finałowe podejście ku Świnicy. Czekało mnie niełatwe zadanie. Wedle zasady stromo wyjść a łagodnie zejść, kierowałem się pod prąd. W praktyce wyglądało to tak, że Świnica od strony Kasprowego Wierchu rzeczywiście nie sprawiała wielu trudności. Średnio zaawansowany turysta powinien sobie bez problemu poradzić. Był to dobry odcinek, żeby rozgrzać łańcuchami ręce. Uważać należy zwłaszcza na fragmenty, po których poruszamy się gładkimi skałami. Warto wytężyć wzrok aby dostrzec tam wyżłobione w skałach wypustki w których należy postawić stopę. Nie można też zapominać o asekuracji łańcuchem.

Widok z okolic Świnickiej Przełęczy w kierunku Kasprowego Wierchu
Wspinałem się tak i wspinałem – już nawet ciepło mi się zrobiło, a szczytu ani widu ani słychu. Poruszałem się już w permanentnej mgle. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów.

Najbardziej newralgiczny moment znajduje się tuż pod szczytem. To właśnie tam napotykamy rozwidlenie, w którym znaki zbaczają już w kierunku przełęczy Zawrat. Od tego skrzyżowania wyznakowana jest również odnoga prowadząca na sam wierzchołek. W związku z tym można napotkać tutaj zatory, ponieważ żeby zdobyć szczyt w pełnym tego słowa znaczeniu, należy po jego zdobyciu, zejść tą samą trasą. Jako, że jest to popularna góra, w sezonie nie da się tu uniknąć korków. Ponadto sam wierzchołek to dość mała powierzchnia, a zatem za wielu turystów tam się nie zmieści.

Pierwsze większe emocje nastąpiły właśnie przy pokonywaniu tej odnogi. Czekają tam na turystów strome, postrzępione skały, gdzie de facto jest bardzo mało miejsc, gdzie można stabilnie ułożyć stopę. W tym miejscu należy szczególnie zaufać łańcuchom i trzymać się ich z całych sił. Bez podciągania bowiem, nie będziemy zdołali szczytować na Świnicy.

Pochwalę się, że mi ta sztuka się udała natomiast nie było to szczytowanie o jakim marzyłem. Mogłem podziwiać kilku ludzi wcinających drugie śniadania, trochę skał i to było na tyle.

Skoro widoki ze Świnicy nie były mi dzisiaj dane to jest to dobry moment żeby rzucić garścią informacji o tej górze. Przede wszystkim jeśli ktoś zna choć trochę Tatry, to bez problemu wypatrzy ten szczyt z daleka. Mająca kształt szerokiej piramidy skalnej Świnica jest bowiem pierwszym wybitnym szczytem (o wybitności ponad 100 m) Tatr Wysokich. Pierwsze odnotowane wejście nastąpiło w 1867 roku.

Co ciekawe, gdy spojrzymy na główną grań Tatr to zobaczymy, że na Świnicy załamuje się ona pod kątem prostym. Od tego miejsca odchodzi też aż 9-kilometrowy grzbiet zwany Główną Odnogą Tatr Polskich. Nazwa wynika z prostego faktu, że jest to najdłuższa grań znajdująca się w całości na terenie Polski. Pod tą ciekawą nazwą kryje się oczywiście Orla Perć i dalsza część tego grzbietu z Wołoszynem. Dla przykładu dodam, że taka Świnica, czy też Kasprowy albo Czerwone Wierchy dzielić musimy ze Słowakami, a Orla Perć jest po prostu nasza i tylko nasza.

Świnica jest również miejscem jakby stworzonym dla samobójców. Jej północne urwiska mają nawet 350 metrów wysokości i tworzą dla nich idealne środowisko. Wszelkim desperatom odradzamy jednak próby samobójcze. Ludzie, jedźcie w Tatry (nie koniecznie na Świnicę) i zobaczcie jak życie może być piękne – nie ma sensu go sobie odbierać!

Nie da się jednak ukryć, że pod względem wypadków śmiertelnych Świnica ustępuje miejsca jedynie Giewontowi. Dla przykładu dodam, że 15 sierpnia 1939 r. od porażenia piorunem i paniki wśród turystów zginęło tutaj 5 harcerzy oraz ich opiekun. I pomyśleć, że dokładnie 71 lat później mogło spotkać mnie to samo i to zaledwie kilka kilometrów dalej…

Na pewno interesuje Was też etymologia tej ciekawej nazwy. Z zasady tłumaczona jest dwojako. Pierwsza wersja zakłada podobieństwo całego masywu do świni. Szczerze mówiąc nigdy się temu nie przyglądałem więc sędzią w tej sprawie być nie mogę. Mimo wszystko podobne nazwy nadawane przez górali niekiedy pochodziły właśnie od wyglądu danej góry. Natomiast druga wersja zakłada, że skoro góra dość długo opierała się szturmującym ją turystów (nieudana próba S. Staszica już w 1805 r.) to po prostu zachowywała się po „świńsku”.

Teraz wiemy już o Świnicy niemal wszystko. Nie zmienia to faktu, że w miejsce powyższych akapitów wolałbym Wam przedstawić cudowną panoramę jaka się stamtąd roztacza.

Przy zejściu napotkało mnie kilka, żeby nie powiedzieć kilkanaście problemów. Co ciekawe, wszystkie pochodziły z Bałkanów. Nie pamiętam już czy była to Chorwacja, Serbia czy też Bośnia, w każdym razie przedstawiciele tego regionu schodzili ku przełęczy Zawrat bardzo powoli. Wynikało to poniekąd z ostrożności, a poniekąd z bardzo małego obycia i słabej techniki. W efekcie tuż za nimi ustawił się kilkunastoosobowy ogonek, a turyści próbowali wyminąć grupę na wszelkie sposoby, co nie było niestety możliwe.

Świnica od strony Zawratu wymaga bowiem o wiele większego zaangażowania ruchowego jak również i psychicznego. Kominy, żleby, malutkie kamyczki na których łatwo wywinąć orła oraz mnóstwo łańcuchów to tylko niektóre elementy tego krajobrazu.

Przy jednym ze żlebów, jedna z Bałkanek panicznie bała się zejścia. Gdy już trzymała łańcuch w rękach to nie potrafiła zsunąć nogi i odpowiednio jej ustawić. W efekcie mentor całej grupy schodzący jako pierwszy, musiał wdrapać się do niej z powrotem, a następnie wziąć w ręce jej nogi. To niekonwencjonalne schodzenie trwało chyba z kilkanaście minut. Obserwując tę sytuację, po oczach biła przede wszystkim nieporadność. Chciałbym przypomnieć, że odbywało się to we mgle, a niedoświadczeni turyści nie powinni wybierać się na Świnicę w takich warunkach.

Minusem przybyszy z południa był także fakt, że gdy już nastał do tego odpowiedni moment to nie przepuszczali szybciej idących turystów, a tym samym blokowali szlak. Nerwowość doprowadziła m. in. mnie do prób ominięcia grupy. Skracanie szlaku było jednak złym pomysłem i odradzam to każdemu. Z mojej to winy bowiem, zsunęło się kilka kamieni na osoby idące tym skrótem przede mną. Ogólnie rzecz biorąc, nie lubię tłoku, a jeśli spotyka mnie to w ukochanych Tatrach to jest to już całkowita katastrofa.

Czy coś zmieniło się, gdy zbliżałem się do Zawratu? Niewiele. Obniżyłem swój pułap na tyle, że opuściłem strefę chmur. Mogłem przynajmniej dostrzec Dolinę Pięciu Stawów. Szare obłoki jednak wciąż wisiały nad moją głową. Dodając fakt, że nad Zakopanem świeciło słoneczko to aura ta idealnie charakteryzowała klimat i jednocześnie złośliwość Tatr.

Rogacz na Zawracie
Na Zawracie nastąpiła przerwa na zasłużony odpoczynek. Dogoniłem bowiem kilka znajomych twarzy z autokaru. Podczas postoju dokładnie obserwowałem niebo. Miałem w sercu wiele nadziei. Czy moje błagania zostały wysłuchane? Poniekąd tak. Odsłoniły się bowiem Granaty, które od tego momentu kąpały się w promieniach słonecznych.

Zawrat to także początek Orlej Perci – tak, tak, tej samej Perci, która pochłonęła istnienia ponad setki turystów. Przede mną był najtrudniejszy szlak życia. Szykowała się przygoda, której nigdy jeszcze nie zaznałem. Zdradzę, że działo się tam bardzo wiele, zaś były momenty kiedy zmęczone ręce już same odpadały od łańcuchów.

O tym wszystkim przeczytacie w drugiej części retrospekcji --> Orla Perć (Zawrat - Kozi Wierch - Żleb Kulczyńskiego)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania =)