Środek głuchej nocy. Wszechobecna ciemność przy akompaniamencie pełni
księżyca. Karpacka dzicz i brak cywilizacji. A my wciąż jechaliśmy…
Zbliżała się pierwsza godzina. Mijały kolejne minuty, pośród których coraz bardziej wyczekiwałem smacznego obiadu, gorącego prysznica i wygodnego łóżka. Myślałem już, że do rana nie dojedziemy. Wtem nagle, zacząłem zauważać zarysy pasm górskich, które stawały się coraz wyższe. Musieliśmy zatem znajdować się już blisko celu. Napięcie we mnie wzrastało aż w końcu usłyszałem magiczne słowa: dojechaliśmy! Wyobraźcie sobie tę radość uczestników…
W związku z niewątpliwym sukcesem, zderzenie z zimnym karpackim powietrzem nie zrobiło już na mnie wrażenia. Resztkami sił przeniosłem ciężkie plecaki do budynku, który przez najbliższy tydzień miał być naszym domem. Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem przyjaźnie – taki typowy pensjonat z jednym małym zastrzeżeniem. Był ogromny! Miał chyba ze trzy piętra przez co ugoszczenie choćby i setki gości nie powinno stawić żadnego problemu. Nasza grupa nie liczyła nawet 50 osób, toteż liczyłem na sporo miejsca w pokoju.
Zanim jednak cieszyłem się własnym wyrkiem przeżyłem nieoczekiwane zaskoczenie. Po wejściu do budynku do moich uszu zaczęły docierać biesiadne dźwięki. Ale numer, impreza! Pierwsza w nocy, a tu tańce w najlepsze! I zgadnijcie kto, oczywiście że Polacy! Podczas gdy spożywaliśmy obiadokolację, tuż pod naszymi stołami grupa turystów z Rzeszowa świętowała udany wyjazd.
Organizator zapowiedział, że w związku z późnym przybyciem, przesuwa poranne śniadanie o godzinę później. W tym momencie poczułem w głębi duszy ulgę. Zaraz potem dodał, że jemy o godzinie ósmej. Wtedy już nie było mi tak wesoło. Czasu na upojny odpoczynek zatem prawie w ogóle nie było.
Po rozdzieleniu pokoi, wylądowałem na drugim piętrze w bardzo przestrzennym 4-osobowym apartamencie. Naturalnie, nie było nawet minutki na rozpakowanie się – szybki prysznic i do spania. Z rzeczy, które zwracały uwagę na pierwszy rzut oka, warty odnotowania był fakt, że wszystkie łóżka w pensjonacie były łożami małżeńskimi. Jeżeli ktoś bał się swojego współtowarzysza sypialnianego, mógł odgrodzić się od niego deską. Cóż za prosty i praktyczny sposób! A zatem słodkich snów!
Administracyjnie: obwód iwanofrankiwski (zachodnia Ukraina)
Miejsce: Gorgany
Trasa: Polanica Popowiczowska – Błotek Chomiak (1542 m) Syniak (1665 m) – Polanica Popowiczowska
Dystans/przewyższenia: 30 km / 830 m
Pogoda: cudowna
Widoczność: cudowna
Jako, iż zaczynam od wydarzeń prosto z trasy, oznacza to, że byłem o
poranku tak zaspany, że mało co zapamiętałem. W każdym razie bezchmurne
niebo zapowiadało cudowny dzień.
Gdzie się znajdowaliśmy? W sercu ukraińskich Karpat – Polanicy
Popowiczowskiej. Twierdzę tak, ponieważ byliśmy otoczeni różnymi pasmami
górskimi. W promieniu 15 km oprócz Gorganów, otaczały nas też: Beskidy
Pokucko-Bukowińskie, Świdowiec oraz Czarnohora. Można ująć – raj dla
piechurka.
Co ciekawe, dojazd w tak odludne miejsce nie powinien (za dnia)
stanowić problemu. Otóż wsiadamy w pociąg do Lwowa, następnie wybieramy
relację do Rachowa bądź Worochty, która przebiega przez Iwano-Frankiwsk,
Delatyń, Jaremcze, Mikuliczyn i Tatarów. Podobnym ciągiem
komunikacyjnym w serce ukraińskich Karpat dojadą także zmotoryzowani
turyści. Droga od Delatynia do Worochty biegnie bowiem doliną rzeki
Prut. Oczywiście wszystko wygląda w tym akapicie tak pięknie i łatwo,
jednakże tylko dlatego, gdyż używam tutaj łacińskich nazw. Bez
znajomości cyrylicy lepiej się nie wybierać w rejony Huculszczyzny.
Polanica Popowiczowska ulokowana jest nad jednym z dopływów Prutu, a
zatem należy zjechać z głównej drogi w odpowiednim momencie bądź
wysiąść w Tatarowie i wyczekiwać komunikacji lokalnej. Dziś jest to
prężnie rozwijająca się miejscowość turystyczna oferująca zimą
kilkadziesiąt kilometrów tras narciarskich zaś latem długie tygodnie bez
kropli deszczu. Jak to w takich miejscach bywa, życie skoncentrowane
jest wokół głównej drogi, bowiem dolina nie jest zbyt szeroka. Nie
spodziewałem się, że zastanę tutaj aż tyle pensjonatów i hoteli. Co
więcej kilka takich obiektów było w budowie. Oprócz inwestycji
prowadzonych z rozmachem mojej uwadze nie umknęli także zwykli
mieszkańcy, których warunki lokalowe zazwyczaj – na pierwszy rzut oka –
zostawiały wiele do życzenia. Powiedzmy, że uwzględniając polskie normy –
mieszkają oni w zabytkach.
Skąd te wszystkie spostrzeżenia? Otóż wedle przepisów, biorąc pod
uwagę tak długi wyjazd, kierowca powinien mieć choć raz całodobowy
odpoczynek. Ta chwila nastała właśnie dzisiaj, toteż udaliśmy się
asfaltem w kierunku drogi regionalnej Jaremcze – Rachów.
Cały czas unosiłem swą głowę wysoko, zapoznając się z tutejszym
krajobrazem. Mą uwagę zwróciła góra w kształcie stożka. Zastanawiałem
się czy aby nie jest to nasz dzisiejszy cel. Warto podkreślić, że
niewątpliwe braki orientacji w terenie wynikały z tego, iż moja mapa
Gorganów – jak na złość – nie obejmowała okolic Polanicy
Popowiczowskiej. Pasmo Chomiaka i Syniaka jest bowiem najbardziej na
wschód wysuniętą częścią Gorganów.
Jak powszechnie wiadomo, w ostatnich latach do Polski zawitała z zachodu moda promująca życie ekologiczne. Piszę o tym dlatego, ponieważ sądzę, iż podobne zwyczaje zawitają do Ukrainy, jednakże nastąpi to za jakieś 30-40 lat. Przykładowo, opuszczając Polanicę przy drodze stał kontener po brzegi wypchany śmieciami. Oczywiście wokół tego pojemnika porozrzucane były następne odpady. Najlepsza w tym wszystkim była krowa, bezpańsko buszująca w owych śmieciach.
Wkroczyliśmy tym samym w gęsty las, który skutecznie chronił nas
przed coraz gorętszymi promieniami słonecznymi. Obfite zalesienie jest
tym co charakteryzuje Gorgany, bowiem należą one do Beskidów Lesistych.
Dopowiem tylko, że „odkryte” są jedynie najwyższe szczyty. Nie można w
tym wypadku mówić o typowych piętrach roślinności, bowiem ponad reglem
górnym i kosodrzewiną znajdują się głównie rumowiska skalne powstałe w
wyniku wietrzenia mrozowego czyli takie jakby gołoborza ale na o wiele
większą skalę.
Po prawie godzinie asfaltowego piechurkowania dotarliśmy nareszcie do początku szlaku. Myślę, że to dobry moment aby sypnąć kolejną garścią ciekawych informacji na temat Gorganów, które są niezwykle rozległym pasmem. Ponadto osadnictwo w ich terenie jest bardzo słabo rozwinięte, toteż i dojazd może sprawiać wiele trudności. W związku z tym niektórych szczytów nie da się zdobyć w ciągu jednego dnia a najlepszym sposobem poznawania uroków Gorganów jest wędrowanie z namiotem. Zaledwie kilka lat temu proces ten był jeszcze bardziej utrudniony bowiem przez teren Gorganów nie był wyznaczony żaden znakowany szlak. Niezwykle ciężko było też o dokładną mapę tego terenu. Praktycznie rzecz biorąc, jedynymi ułatwieniami były słupki graniczne z okresu 20-lecia międzywojennego bowiem wtedy to przez Gorgany przebiegała granica polsko-czechosłowacka. Nie bez powodu zatem Gorgany okrzyknięto najdzikszym pasmem współczesnej Europy. W związku z tym o zagospodarowaniu turystycznym również możemy tylko pomarzyć - z 30 przedwojennych polskich schronisk dzisiaj nie funkcjonuje ani jedno.
W kwestii szlaków sytuacja zaczęła zmieniać się stopniowo w ostatnich latach, bowiem konkurs na znakowanie szlaków wygrało polskie PTTK. Efekty tego mogliśmy podziwiać w praktyce. Znane nam prostokąty z 3 pasami wewnątrz zdobiły kolejne drzewa skutecznie ułatwiając drogę. W Krakowie, można też nareszcie kupić sobie mapę Gorganów przez co eksploracja tego terenu nie jest już tak ekstremalnym wyzwaniem. Wystarczy skrzyknąć kilku znajomych i po prostu jechać szukać niezapomnianych przygód.
Charakterystyczną cechą Gorganów są też duże wysokości względne przez co od początku szlak wznosił się stromo ku górze. Wiąże się to z licznymi rzekami, które głęboko wcinają się w doliny. Od początku trzymałem się końcowych rejonów grupy aby nie zamęczyć się na samym starcie. Wiadomo, że każdy idzie własnym tempem, toteż podzieliliśmy się na mniejsze grupki, co było przyczyną późniejszych nieporozumień. W pewnej chwili poruszaliśmy się wzdłuż strumienia, jednakże moją uwagę zwrócił brak znaków. Wtem usłyszałem krzyk z góry i widzę wężyk kolorowych postaci na zboczu kilkadziesiąt metrów nade mną. Przez moją nieuwagę, musiałem się odpowiednio cofnąć i nadgonić stracony dystans oraz czas.
Wspinając się zboczami Chomiaka szlak wiódł nas szerokimi zakosami, przez co z lotu ptaka trasa wyglądała jak VVV. Aby nie tracić czasu, część osób skracała sobie te ostre zakręty. Stało się tak raz pierwszy i drugi. Za trzecim nie miałem już takiego szczęścia, bowiem idąc sobie na wprost ku górze myślałem, że za chwilkę natrafię z powrotem na ścieżkę, której jednak nie było. W mojej głowie zaczęły gromadzić się pewne obawy ale nie chciałem tracić cennych minut na powrót do ostatniego widzianego znaku, toteż mając ograniczony kontakt z ludźmi przede mną, pognałem nadal ku górze.
Po prawie godzinie asfaltowego piechurkowania dotarliśmy nareszcie do początku szlaku. Myślę, że to dobry moment aby sypnąć kolejną garścią ciekawych informacji na temat Gorganów, które są niezwykle rozległym pasmem. Ponadto osadnictwo w ich terenie jest bardzo słabo rozwinięte, toteż i dojazd może sprawiać wiele trudności. W związku z tym niektórych szczytów nie da się zdobyć w ciągu jednego dnia a najlepszym sposobem poznawania uroków Gorganów jest wędrowanie z namiotem. Zaledwie kilka lat temu proces ten był jeszcze bardziej utrudniony bowiem przez teren Gorganów nie był wyznaczony żaden znakowany szlak. Niezwykle ciężko było też o dokładną mapę tego terenu. Praktycznie rzecz biorąc, jedynymi ułatwieniami były słupki graniczne z okresu 20-lecia międzywojennego bowiem wtedy to przez Gorgany przebiegała granica polsko-czechosłowacka. Nie bez powodu zatem Gorgany okrzyknięto najdzikszym pasmem współczesnej Europy. W związku z tym o zagospodarowaniu turystycznym również możemy tylko pomarzyć - z 30 przedwojennych polskich schronisk dzisiaj nie funkcjonuje ani jedno.
W kwestii szlaków sytuacja zaczęła zmieniać się stopniowo w ostatnich latach, bowiem konkurs na znakowanie szlaków wygrało polskie PTTK. Efekty tego mogliśmy podziwiać w praktyce. Znane nam prostokąty z 3 pasami wewnątrz zdobiły kolejne drzewa skutecznie ułatwiając drogę. W Krakowie, można też nareszcie kupić sobie mapę Gorganów przez co eksploracja tego terenu nie jest już tak ekstremalnym wyzwaniem. Wystarczy skrzyknąć kilku znajomych i po prostu jechać szukać niezapomnianych przygód.
Charakterystyczną cechą Gorganów są też duże wysokości względne przez co od początku szlak wznosił się stromo ku górze. Wiąże się to z licznymi rzekami, które głęboko wcinają się w doliny. Od początku trzymałem się końcowych rejonów grupy aby nie zamęczyć się na samym starcie. Wiadomo, że każdy idzie własnym tempem, toteż podzieliliśmy się na mniejsze grupki, co było przyczyną późniejszych nieporozumień. W pewnej chwili poruszaliśmy się wzdłuż strumienia, jednakże moją uwagę zwrócił brak znaków. Wtem usłyszałem krzyk z góry i widzę wężyk kolorowych postaci na zboczu kilkadziesiąt metrów nade mną. Przez moją nieuwagę, musiałem się odpowiednio cofnąć i nadgonić stracony dystans oraz czas.
Wspinając się zboczami Chomiaka szlak wiódł nas szerokimi zakosami, przez co z lotu ptaka trasa wyglądała jak VVV. Aby nie tracić czasu, część osób skracała sobie te ostre zakręty. Stało się tak raz pierwszy i drugi. Za trzecim nie miałem już takiego szczęścia, bowiem idąc sobie na wprost ku górze myślałem, że za chwilkę natrafię z powrotem na ścieżkę, której jednak nie było. W mojej głowie zaczęły gromadzić się pewne obawy ale nie chciałem tracić cennych minut na powrót do ostatniego widzianego znaku, toteż mając ograniczony kontakt z ludźmi przede mną, pognałem nadal ku górze.
Nagle zauważyłem sporej wielkości gołoborze, a na nim kolorowe
sylwetki postaci ludzkich. Aby nie męczyć się susami po ogromnych
kamulcach starałem się trzymać linii lasu poniżej rumowiska skalnego nie
tracąc jednocześnie turystów z pola widzenia. Po kilku chwilach
dostrzegam z powrotem szlak a na nim moją grupę raczącą się popasem.
Okazało się, że zaledwie kilka osób dotarło tutaj wyznaczoną trasą
natomiast inni dochodzili tak jak ja bądź musieli do nas schodzić ze
wspomnianego gołoborza. Nie ma to jak dobre rozpoczęcie obcowania z
ukraińskimi Karpatami. Obiecałem sobie: nigdy więcej!
Po godzinie 12. dotarliśmy do urokliwie położonej polanki wokół
gęstego, soczyście zielonego lasu. Co ciekawe, dzięki Polakom,
natrafiliśmy tam na tabliczki informujące o czasach przejścia szlaku.
Okazało się, że do Chomiaka pozostało już tylko 0,5 km i w przybliżeniu
20 minut marszu. Polanka zaś wyścielona była trawką krótką i równo
ściętą jak murawa stadionu Wisły Kraków. Upał doskwierał coraz bardziej,
toteż było to idealne miejsce aby zdjąć koszulkę i poopalać swój
korpus. Leżenie w takich warunkach okazało się rzeczą nadzwyczaj
przyjemną. Smutnym tylko pozostał widok ogromnych hałd śmieci w
pobliskim zagłębieniu terenu. Nie wyobrażam sobie aby komuś chciało się
iść dwie godziny drogi pod górę aby wyrzucić swoje odpady, toteż
przygnębiający jest fakt, że turyści nie szanują tej wspaniałej
przyrody, którą matka natura dała nam w opiece.
Czas jednak ponaglał i należało podjąć się próby zdobycia szczytu. Powoli zaczęliśmy wyłaniać się ponad górną granicę lasu. Tam zaskoczyła mnie kosodrzewina, która była tak rozwinięta, że aż w pewnych momentach nie pozwalała swobodnie kontynuować wspinaczki. Aby przejść dalej musiałem się przebijać przez jej gęste łany. Pokonałem jednak tę przeszkodę dzięki czemu mogłem rozkoszować się cudownymi widokami z Chomiaka.
To była magia, nie potrafiłem w to uwierzyć. Moje wyobrażenia
zostały zmiażdżone przez panoramę, która mnie totalnie zaskoczyła.
Czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdy. Stanąłem bowiem na szczycie,
a dookoła jak okiem sięgnąć same góry, kilkaset szczytów. Niemalże całe
ukraińskie Karpaty bez śladów jakiejkolwiek cywilizacji. O istnieniu
gatunku homo sapiens przypominali mi tylko inni uczestnicy wycieczki.
Nie mówmy jednak o nich. Wpatrzmy się w te różnorodne pasma. Jedne pełne
połonin, inne zalesione, jeszcze inne pełne rumowisk skalnych. Poezja,
zdjęcia z Chomiaka urzekać mnie będą jeszcze przez długi czas.
Jeżeli już szukać na siłę osad ludzkich to w oczy rzucała się tylko Polanica oraz pasy zieleni pośród lasów a więc trasy narciarskie. Ponadto, na wierzchołku znajduje się figura Matki Boskiej, a stwierdziłem to po to katolickim krzyżu, który tam dojrzałem. Na opowiedzenie panoramy potrzeba by co najmniej kilkudziesięciu minut, toteż zrobię to – bardzo ogólnie – ze szczytu Syniaka, który był naszym następnym celem.
Jeżeli już szukać na siłę osad ludzkich to w oczy rzucała się tylko Polanica oraz pasy zieleni pośród lasów a więc trasy narciarskie. Ponadto, na wierzchołku znajduje się figura Matki Boskiej, a stwierdziłem to po to katolickim krzyżu, który tam dojrzałem. Na opowiedzenie panoramy potrzeba by co najmniej kilkudziesięciu minut, toteż zrobię to – bardzo ogólnie – ze szczytu Syniaka, który był naszym następnym celem.
1-7) pejzaże rozpościerające się ze szczytu Chomiaka |
Najpierw jednak musieliśmy zejść z Chomiaka, a schodzenie z takiego
stożka pełnego kamieni nie było rzeczą łatwą. Zawsze któryś z nich mógł
się obruszyć a wywrotka na takim podłożu do przyjemnych nie należy.
Nagroda czekała na dole, bowiem mogliśmy się położyć już nie na polance,
ale na ogromnej polanie i to w towarzystwie prawdziwych koni
huculskich, które raczyły się trawką i ogólnie wyglądały bardzo
przyjaźnie. Myślę sobie jak najpełniej wyrazić mój zachwyt Gorganami –
chyba już nie potrafię, toteż ruszajmy w dalszą drogę.
Syniak geologicznie nie odstaje Chomiakowi. Gdy zwyciężyliśmy górną
granicę lasu, rumowiska skalne zaczęły mieszać się z kosodrzewiną. Tutaj
oczywiście też musieliśmy się przedzierać siłą. Gra była jednak warta
świeczki. Syniak jest o ponad 100 m wyższy niż Chomiak toteż wyobraźcie
sobie te bajeczne i jeszcze wspanialsze widoki. Zresztą nie musicie tego
robić – wszystko jest w zdjęciach ubarwiających tę wędrówkę.
Brakuje mi już słów, toteż wspomnę, że na wprost mogliśmy podziwiać
całe pasmo Czarnohory z jej najwyższym szczytem – Howerlą, które
jednocześnie jest najwyższym szczytem całej Ukrainy. Dalej na prawo,
pasmo Świdowca oraz najbardziej rozległe Gorgany – aby je w pełni
ogarnąć musiałem wykonać obrót o niemal 270 stopni. Dopiero, gdzieś
daleko, daleko na horyzoncie dojrzałem wyraźne obniżenie terenu będące w
rzeczywistości Pokuciem. Na końcu zaś – patrząc w kierunku Chomiaka –
nieco niższe i zalesione Beskidy Pokucko-Bukowińskie. Jak okiem sięgnąć
miałem u stóp całą Huculszczyznę!
1-12) panorama ze szczytu Syniaka |
Przy akompaniamencie błękitnego nieba i zaledwie kilku obłoczków
człowiek nie chciał opuszczać tej oazy szczęścia. Swoisty paradoks.
Chłonąłem oczami Czarnohorę pragnąc postawić jak najszybciej na niej
stopę a jednocześnie nie chciałem się stąd ruszać. Na wszystko jednak
przychodzi pora.
Do przebycia pozostawało nam już tylko zejście do Polanicy. Ze względu na brak bezpośredniego szlaku, musiało ono odbyć się na dziko. Zwartą grupą rozpoczęliśmy schodzenie i już na samym początku los rzucił nam pod nogi ciężkie kłody. Nieokiełznane rumowisko skalne okazało się prawdziwą loterią. Kto miał szczęście ten nie zaliczył upadku ze względu na kontakt z ruchomym kamieniem.
Do przebycia pozostawało nam już tylko zejście do Polanicy. Ze względu na brak bezpośredniego szlaku, musiało ono odbyć się na dziko. Zwartą grupą rozpoczęliśmy schodzenie i już na samym początku los rzucił nam pod nogi ciężkie kłody. Nieokiełznane rumowisko skalne okazało się prawdziwą loterią. Kto miał szczęście ten nie zaliczył upadku ze względu na kontakt z ruchomym kamieniem.
Zaistniała sytuacja sprawiła, że czas schodzenia znacząco się
wydłużył a i tak nie był to koniec atrakcji. Będąc jeszcze na Syniaku,
widząc to co roztacza się między nami a Polanicą, planowaliśmy jak
najlepiej przebyć ten nieznany skrawek. Zauważyliśmy tam dwie polany,
które oddzielał zagajnik, a na nich wyraźne ślady ścieżki. Nie pamiętam
już na którą łąkę powinniśmy trafić ale zmierzam do tego, że znaleźliśmy
się na tej drugiej tj. niewłaściwej.
Czy to zdarzenie miało wpływ na dalszy przebieg? Niewiadomo. Dalej wkroczyliśmy w las, który oprócz drzew, zaserwował nam też niestety sporo krzaków m. in. malin. W pewnej chwili poczułem się jak tarzan walczący z lianami. Inni z kolei zamienili się w grzybiarzy odnajdując naprawdę wielkie okazy.
Czy to zdarzenie miało wpływ na dalszy przebieg? Niewiadomo. Dalej wkroczyliśmy w las, który oprócz drzew, zaserwował nam też niestety sporo krzaków m. in. malin. W pewnej chwili poczułem się jak tarzan walczący z lianami. Inni z kolei zamienili się w grzybiarzy odnajdując naprawdę wielkie okazy.
Przygód ciąg dalszy. Schodząc już odpowiednio nisko dotarliśmy do
większego strumyka. Wedle zasady mówiącej o tym, że w razie zgubienia,
ciek wodny prędzej czy później musi doprowadzić do drogi bądź osady,
ruszyliśmy wzdłuż strumienia. Niekiedy należało skakać z kamienia na
kamień aby nie zamoczyć nogi. Co gorsza, drogę utrudniały liczne drzewa
tarasujące nam swobodne przejście. Z czasem tych przeszkód było coraz
więcej, przez co piechurkowanie wzdłuż strumienia przestawało mieć
jakikolwiek sens. Kolejnym problemem był brak jakichkolwiek ścieżek, a
na domiar złego przód grupy popędził tak, że straciliśmy ich z oczu.
Uzbierała się około 10-osobowa grupka. Jeden z uczestników
postanowił opuścić wąwóz rzeczny aby przemieszczać się lasem. Za nim
poszła reszta. Samo wydostanie się oscylowało w kategorii cudu ponieważ
stromizna była tam niesamowita. Pamiętam jak z wielkim trudem
przedostałem się na drugą stronę potężnej kłody. W lesie wcale nie było
lepiej. Co prawda nasz marsz z kopyta przyspieszył jednakże ze względu
na stromość stoku, trawersowanie zaliczyć mogę do niebezpiecznych.
Ponadto las ten był tak gęsty, że łyse gałęzie iglaków stwarzały realne
zagrożenie dla twarzy, a przede wszystkim oczu, toteż prowadzący starał
się je łamać co w gruncie rzeczy okazało się syzyfową pracą.
Ekstremalna walka o przeżycie trwała nadal. Kulminacyjnym momentem była chwila, kiedy dostrzeżono wyraźną ścieżkę po drugiej stronie rzeczki. Niewątpliwie, stwarzało to odpowiednie nadzieje na dojście do celu. Przy przechodzeniu strumienia znowu należało wykazać się umiejętnościami trójskoczka. Znajdując się zaś na ścieżce zatrzymaliśmy się aby poczekać na resztę, ponieważ za nami było jeszcze sporo osób. W ruch poszły telefony a celem dzwonienia było przede wszystkim pozbieranie wszystkich. Co zaś się stało z czołem grupy – tego nikt nie wiedział.
Czekaliśmy już pół godziny, a z otchłani lasu nie wyjawiała się żadna żywa dusza. Zmartwienie na naszych twarzach narastało. Wtem, krzyki i nawoływania zwiastowały nam nadejście kilku osób. W ten sposób stworzyliśmy już całkiem liczny peleton.
Ścieżka prowadziła nas ku górze, co nie wszystkim przypadło do gustu. Po jakimś czasie wkroczyliśmy na grzbiet, z którego dało się zobaczyć najbliższą okolicę. Tym samym stanęliśmy przed bardzo ciężkim wyborem, bowiem mogliśmy iść grzbietem w lewo bądź prawo. Wyraźna ścieżka zaznaczała się z obu tych stron. Nagle, na ziemi dojrzeliśmy strzałkę ułożoną z patyków. To znak, że byli tu przed nami, a zatem nie czekaliśmy na zmierzch tylko popędziliśmy co sił w nogach.
Upływ dnia stał się kolejną bolączką. Stuknęła już godzina 20., a my dopiero wtedy ujrzeliśmy zabudowania Polanicy. Ten widok mógł przerazić, ponieważ czekało nas jeszcze wiele kilometrów drogi. Na pocieszenie pozostawał zachód Słońca, jego promienie tak uroczo się do nas uśmiechały.
Nie patrzyliśmy już czy to las, czy łąka czy też prywatne
gospodarstwo. Pruliśmy na wprost Polanicy. Jako, że nabraliśmy
wysokości, teraz wypadało ją odpowiednio wytracić. Niestety, odbywało
się to po bardzo stromych zboczach. Najpierw przedzieraliśmy się przez
łąkę pełną kłujących roślin zaś potem ślizgaliśmy się na miliardach
drobniuteńkich kamyczkach. Kilka razy noga obsunęła mi się w dół przez
co serce podskoczyło mi aż do gardła.
Gdy asfaltowa droga była już całkiem blisko, na drodze stanął nam
płot. Czy się go przeskoczyło, czy też przemknęło między szczeblami –
nieważne, byle w dół, gdyż ciemność spowijała nas coraz mocniej.
Zaliczyliśmy nawet spotkanie z właścicielami pola, przez które
przechodziliśmy. Oczywiście bardzo przyjaźnie nas przyjęli i pokazali
most, którym przez rzekę dostaliśmy się na asfalt. Teraz już wystarczyło
dobrnąć do pensjonatu.
Obiadokolację mieliśmy zaplanowaną na 19. godzinę. Tymczasem dotarłem do celu ponad 2 h później. Pomijam już fakt, że niektórzy opadli z sił przez co finiszowali jeszcze bardziej spóźnieni niż ja. Chciałbym też podkreślić, że nikomu nic się nie stało, a mimo niepunktualnego przybycia, obiadokolacja była ciepła i smaczna.
Obiadokolację mieliśmy zaplanowaną na 19. godzinę. Tymczasem dotarłem do celu ponad 2 h później. Pomijam już fakt, że niektórzy opadli z sił przez co finiszowali jeszcze bardziej spóźnieni niż ja. Chciałbym też podkreślić, że nikomu nic się nie stało, a mimo niepunktualnego przybycia, obiadokolacja była ciepła i smaczna.
Reasumując, przeżyłem kolejny wyjątkowy dzień, który na trwale
zapisze się w mej pamięci. Widoki rodem z Chomiaka czy Syniaka to miód
na serce piechurka. Zaznać takiej rozległości przestrzeni górskiej to
rzecz bezcenna. Późniejsze wydarzenia ubogacają mnie w kolejne cenne
doświadczenia, które z pewnością jeszcze nie raz mi się przydadzą. Nie
ulega jednak wątpliwości, że tego dnia najważniejsze były Gorgany i
wszystkie moje marzenia związane z nimi zostały spełnione!
Kolacja, prysznic – wybiła godzina 23. i czasu na rozpakowanie rzeczy z plecaka ponownie brak! Do jutra!
O wydarzeniach dnia następnego --> Ukraina: Czarnohora (Howerla)
Kolacja, prysznic – wybiła godzina 23. i czasu na rozpakowanie rzeczy z plecaka ponownie brak! Do jutra!
O wydarzeniach dnia następnego --> Ukraina: Czarnohora (Howerla)
Cuda nie z tej ziemi
OdpowiedzUsuńMożna się zakochać od pierwszego wejrzenia! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!