3 sierpnia 2011

III Tatrzański Rajd Piechurków (Bystra)

Oj działo się, działo... No to w drogę!

Miejsce: Tatry Zachodnie

Cel nr 2: Zdobycie najwyższego szczytu Tatr Zachodnich oraz propagowanie górskich wojaży pośród rówieśników.

Liczba uczestników: 4

Długość całej trasy: 30 km

Trasa: Kiry Dolina Kościeliska do Hali Pisanej Wąwóz Kraków Smocza Jama Hala Pisana Jaskinia Raptawicka Jaskinia Mylna Doliną Kościeliską do schroniska na Hali Ornak Iwaniacka Przełęcz Ornak (1854 m) Zadni Ornak (1867 m) Siwa Przełęcz Liliowe Turnie Bystry Karb Bystra (2248 m) – Błyszcz (2158 m) Bystry Karb Liliowe Turnie Siwa Przełęcz Starorobociańska Dolina Dolina Chochołowska Siwa Polana

Pogoda: łaskawa

Widoczność: zmienna

Pierwsza część retrospekcji pod linkiem --> III TRP (Jaskinie Doliny Kościeliskiej)

Przemierzanie zawiłych i zatopionych w mroku korytarzy przyprawiło nas o dreszczyk emocji. Teraz pora przyszła na zupełnie innego rodzaju emocje. Na początek te kulinarne, a mam tu na myśli posiłek przy schronisku na Hali Ornak. Ludzi tam było sporo – wakacje pełną gębą.

W miarę płaskim i dolinnym terenem cieszyliśmy się tylko chwilkę. Po posiłku czas nastał na podbój Iwaniackiej Przełęczy. Prawie godzinę należy tam dreptać pod górę. Warto znaleźć swój odpowiedni rytm aby nie zmęczyć się na tak wczesnym odcinku trasy.

Oczywiście na przełęczy odbył się zasłużony choć krótki wypoczynek. Przed naszymi oczyma wznosił się ogromny Kominiarski Wierch. Wejście na niego wymaga odwagi, fantazji, ryzyka i sporej gotówki na wypadek mandatu. Zlokalizowany jest tam bowiem rezerwat ochrony ścisłej i mimo, że ponad 20 lat temu szlak na Kominiarskiego został zamknięty, to ślady ścieżki widoczne są do dziś. Ogólnie rzecz biorąc właśnie przeczytałem sobie o zapomnianych szlakach w Tatrach i aż mi się łezka zakręciła w oku, że w tak wiele uroczych miejsc, legalnie wybrać się nie mogę.

My tu gadu-gadu, a przecież widoczki już się rozpoczęły. Tuż przed przełęczą dobrze było widać masyw Czerwonych Wierchów oraz Tomanowy Wierch wraz z przyległą przełęczą. Prawdziwa uczta czekała nas za to na odkrytym paśmie Ornaku. Panoramy we wszystkie strony świata. Nic tylko chłonąć oczami.

Zanim jednak do tego doszło musieliśmy pokonać pasmo kosówki. Zaledwie pół roku wcześniej podczas ferii zimowych podążaliśmy też tą samą drogą. Pamiętam ogromną stromiznę (szliśmy wtedy na wprost) oraz ludzi poruszających się bez raków co dla mnie wydawało się niewiarygodne. W wakacje odcinek ten również dał się nam we znaki. Co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać zaś dłuższa sjesta nastąpiła po wypłaszczeniu terenu. Pamiętam dobrze, że usiedliśmy sobie w kierunku Babiej Góry zajadając m. in. skawińskie herbatniki.


Spacery grzbietem Ornaku zaliczyć można do niebywale przyjemnych. Przede wszystkim otulało nas aż kilkanaście łagodnych szczytów Tatr Zachodnich. Dopiero gdzieś w dali były ostrzejsze Rohacze. Nasz cel widoczny był od tej pory bez przerwy. W zasadzie – na wprost. Bystra pięknie komponowała się ze Starorobociańskim. Nie sposób, nie wspomnieć też o Tatrach Wysokich. Do nich mieliśmy kilka kilometrów przez co setki najwyższych szczytów stały się tylko szczycikami.


Niepokojąca za to stawała się pogoda. Błękit nieba ustępował miejsca rozbudowanym obłokom, które nabierały deszczowego, szarego koloru. Oczywiście o odwrocie nie było mowy. Do Bystrej jednak zostało nam jeszcze około dwóch godzin drogi. Z tą myślą urządziliśmy sobie kolejny odpoczynek – tym razem na Zadnim Ornaku – dokładnie na tych samych skałach co pół roku temu.


Widmo pierwszego deszczu na naszych tatrzańskich rajdach stawało się coraz realniejsze. Obawy osłodziła nam miła niespodzianka na Gaborowej Przełęczy. Na szlaku od strony Błyszcza pojawiła się kozica. Nie podchodziła bliżej, ponieważ między nami a nią stał facet, który głośno rozmawiał przez telefon. Był tym tak zaaferowany, że nawet nie dostrzegł symbolu Tatrzańskiego Parku Narodowego. Cała sytuacja trwała kilkadziesiąt sekund.

Widok z Gaborowej Przełęczy w kierunku Starorobociańskiego Wierchu (1) oraz Bystrej (2)
Ruszyliśmy z aparatami na łowy. Kozica była w zasięgu kilkunastu susów. Wspaniale obserwować faunę z takiego bliska. W pewnej chwili finezyjnie skoczyła z kilkumetrowej skarpy. Wywarła na mnie spore wrażenie lekkość z jaką to zrobiła. Następnie dołem przedostała się na drugą stronę przełęczy. Moje drugie spotkanie w życiu z kozicą zaliczyć mogę do udanych.


O ile na przełęczy spotkać można było jeszcze kilkanaście osób o tyle idąc już w kierunku Bystrej napotkać można było pojedyncze osoby. Ogólnie rzecz biorąc Bystra atakowana od polskiej strony nie jest tak atrakcyjna jak niższy Starorobociański ponieważ należy powrócić tą samą drogą.

Na jednej z ostatnich Liliowych Turni wyłoniła nam się druga kozica. Można ująć, że zagoniliśmy ją w małą pułapkę. Zwierzę znalazło się na takiej jakby półce skalnej. W naszym kierunku nie mogła pójść, natomiast po jednej stronie miała przepaść, zaś po drugiej kolejną skałę wysoką na kilka metrów. To był idealny moment na dobrą fotografię.


W pewnej chwili kozica podskoczyła i podbijając się na małej kępce trawy wzbiło się wysoko na kolejną skałkę. To było niesamowite. Te zwierzęta są doskonale przystosowane do życia w Tatrach. Sam mogłem im tylko pozazdrościć.


Spojrzałem na zegarek, na którym widniało już późne popołudnie. Niedobrze, byliśmy jeszcze 300 metrów poniżej wysokości szczytu. Nie zmienia to jednak faktu, że przed nami widniało już decydujące i finałowe podejście, które ponownie upłynęło pod znakiem kozic i nieprzypadkowo użyłem tu liczby mnogiej.


Otóż podchodząc sobie pod górę zaczęliśmy zauważać wyjawiające się ze zbocza ruszające postacie. Na początku była ich trójka, potem ta liczba zaczęła wzrastać aż przekroczyła 10 osobników. Takiego stada na żywo nie widziałem jeszcze nigdy. Kręciło się ono na zboczach Bystry od strony Doliny Raczkowej. Doszło nawet do tego, że jedna kozica zagrodziła nam szlak. I tak patrzyliśmy się na siebie przez dobrą chwilę. To się dopiero nazywa kontakt z naturą.

Nie można się było odpędzić od tych kozic. To dopiero ironia – tyle wypraw i czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem. Zapomnijmy więc na chwilę o tych sympatycznych zwierzątkach, bowiem to właśnie już za chwilę mieliśmy zdobyć najwyższy szczyt Tatr Zachodnich. Właśnie tak, jego wierzchołek dosłownie na wyciągnięcie ręki.

A zatem wszem wobec pochwalić się możemy, że tuż przed godziną 16:00, dnia 3 sierpnia 2011 r. zdobyliśmy Bystrą – całe 2248 m! Mógłbym rzec nareszcie – tej chwili długo nie mogłem się doczekać. Muszę też podkreślić, że odbyło się to ogromnym wysiłkiem. Najpierw stoczyliśmy boje z jaskiniami, zaś potem powędrowaliśmy aż na Słowację. Wierzchołek Bystrej leży bowiem kilkanaście minut drogi od polskiej granicy.

Panorama na Tatry Zachodnie z Bystrej
Szczególnie trudne było ostatnie podejście. Częste postoje wynikały poniekąd z obserwacji kozic choć nie do końca. Mieliśmy w nogach już kilkanaście kilometrów, a do tego zaczęło nam brakować wody. Z tym większą radością mogliśmy więc odpocząć na wierzchołku.

Teraz najbardziej interesowały nas widoki. Z aurą było jak ze szklanką wypełnioną bądź pustą do połowy. Patrząc w kierunku Tatr Wysokich nie widzieliśmy praktycznie nic. Szara chmura zakryła tą część zbocza Bystrej. Natomiast w przeciwnym kierunku – na całe szczęście – wszystko już było niemalże w normie. Całe Tatry Zachodnie widoczne, zaś my na Bystrej, która niewątpliwie ich strzegła przed zachmurzeniem.


Tak sobie stoimy na szczycie i nagle (zapewne nie uwierzycie) podchodzą dwie kozicy, które zapewne chciały szczytować wspólnie z nami. Na wierzchołek podszedł też jeden facet, któremu daliśmy aparat. Sami zaś zrobiliśmy „uliczkę”, na końcu której znalazła się kozica – nie do końca to wyszło ale dowód szczytowania z kozicami tak czy siak jest i nikt go nie podważy.

1) kozice (w głębi) na grzbiecie Bystrej, 2) kozica na wierzchołku Bystrej
Środek wakacji, a tu zimno, nawet bardzo zimno. Ciepła odzież wydawała się niezbędna – czekolada również.

Minęła już godzina 16. a my wciąż znajdowaliśmy się w sercu Tatr Zachodnich mniej więcej 5 h drogi od jakiejkolwiek zmotoryzowanej cywilizacji. Przyznam się szczerze, że chciałem tu zostać jak najdłużej aczkolwiek nie żeby celebrować ten sukces tylko po prostu liczyłem na odsłonięcie się Tatr Wysokich. Nie doczekałem się tej magicznej chwili. Widząc brak poprawy sytuacji postanowiliśmy zacząć schodzić.

Skłoniły nas do tego również problemy z wodą. Zaczęliśmy ją poszukiwać wzrokiem. Wyżej już wyjść nie mogliśmy, toteż na źródło liczyć się nie mogło. Zostawmy jednak te zmartwienia na później, bo właśnie w tamtej chwili wydarzyło się coś nieprawdopodobnego.

Od Bystrego Karbu trawersowaliśmy zbocze Bystrej. W przeciwnym kierunku postanowiliśmy iść jej grzbietem w kierunku Błyszcza. Co ciekawe z formalnego punktu widzenia nie jest to szczyt, ponieważ nie istnieje żadne obniżenie grani pomiędzy nim a Bystrą. To o czym pragnę opowiedzieć wydarzyło się właśnie na grzbiecie pomiędzy Bystrą a Błyszczem.

Sytuacja wyglądała tak: Idziemy sobie grzbietem. Po prawej stronie całe strome zbocze Bystrej spowite było chmurami. Nie widzieliśmy więc tej stromej przepaści. Z drugiej zaś strony Słońce chyliło się ku zachodowi i mocno nam przyświecało. Gdy spotka nas podobna sytuacja to gorąco polecam odwrócić się plecami do Słońca. Chmura, znajdująca się poniżej nas, staje się takim jakby ekranem na którym widać Widmo Brockenu. Otóż Słońce rzuca cień naszego ciała na owy ekran, a wokół niego powstaje tęcza. Poniższe zdjęcie dobrze to ilustruje.


Moja radość z tego faktu była przeogromna. Kiedyś ktoś opowiadał mi o Widmie Brockenu natomiast nigdy tego nie doświadczyłem tak więc były to dla mnie tylko suche fakty. Całe zjawisko wyglądało fantastycznie. Mogłem poczuć się jak anioł z tęczową aureolą. A żeby było lepiej to trwało to kilkanaście minut. Co chwilę więc stawałem sobie na napotkanej skałce tak aby mój cień sięgnął chmury i w sumie mógłbym na siebie spoglądać i spoglądać.


Odkrywaliśmy ponadto jeszcze jedną ciekawą rzecz. Otóż z jednym Piechurkiem stanęliśmy sobie obok siebie aby podziwiać swoje widma. Gdy uniosłem rękę i pomachałem – to on na chmurze tego nie widział. W odwrotnej sytuacji rzecz stała się taka sama. Mimo, że staliśmy obok siebie to nie widzieliśmy żadnego drugiego widma. Jak sobie przypomnę ile w tym było radości to aż chce mi się tam wracać!


Pozostali dwaj uczestnicy szybszym krokiem zeszli ku Bystremu Karbowi aby popędzić w głąb słowackiej Doliny Raczkowej. Wypatrzyli tam bowiem źródło wody, a zatem była to wyprawa po skarb. Oczywiście już nie muszę wspominać, że cały czas w zasięgu wzroku było kilka kozic. Teraz rzeczywiście mogliśmy się czuć jak w prawdziwym parku narodowym pełnym fauny, która zazwyczaj wydaje się być ukryta.


Bystra (2248 m)
Zejście z Błyszcza odbywało się i tak stromymi zakosami. Kompani z naszym płynnym skarbem jeszcze nie wracali toteż wcale mi się nie śpieszyło.

W oczekiwaniu na nich usiedliśmy na przełęczy. Dopadało nas coraz większe zmęczenie. Mijała godzina 17., a my wciąż byliśmy na granicy. Zanim nasze „wielbłądy” z wielkimi, wypełnionymi po brzegi bakami powróciły, stała się rzecz dziwna, piękna i niesamowita zarazem. Otóż stadko kozic, o których już wspominałem zaczęło wyłaniać się zza pobliskiej skarpy. Co więcej zwierzęta zaczęły nas otaczać. Doszło zatem do sytuacji, gdzie jakakolwiek droga ucieczki została odcięta. Oczywiście mówię to w lekkiej przenośni.


Stado to było prawdziwym przekrojem pokoleniowym. Widzieliśmy małe koziczki, które wyglądały nadzwyczaj słodko aż chciałoby się je zabrać do domu. Zaobserwowałem tutaj jedną ciekawą rzecz. Moją uwagę zwróciło ubarwienie ich futra, które wykazywało się mocnym odcieniem brązu – niemal jak czekolada. Ciekawe czym to może być uwarunkowane.

Obecni byli także rodzice. Tutaj już brąz był o niebo łagodniejszy. Uwagę zwracały też oczywiście rogi. Im kozica starsza, tym donośniejsze ma haki (w gwarze myśliwskiej poroże kozicy). Automatycznie przechodzimy więc do najstarszych okazów tego chronionego gatunku. W tym wypadku końcówki włosów, które tworzyły futro, wykazywały skłonność do szarzenia i siwienia. Nie mogą się jednak tego wstydzić, ponieważ ich dumą są wspaniałe i wielokroć zakrzywione rogi. Oczywiście ich wspólną cechą charakterystyczną jest czarny pasek pokrywający grzbiet. Kolor ten zaobserwować możemy również na nogach.

Bardzo interesująco przedstawiają się też ich głowy, do których prowadzi całkiem sporej długości szyja. Gdy widzimy kozicę z boku to możemy zaobserwować właśnie ich długą szyję oraz równie pociągłą twarz. Gdy zaś staniemy z kozicą twarzą w twarz to jej głowa wydaje się niesamowicie wąska. Ubarwienie tych miejsc także jest niezwykle charakterystyczne. Od zmysłu węchu ku rogom prowadzi biały pas, od którego wychodzą dwa czarne pasy przechodzące przez oczy. To wszystko sprawiało, że moglibyśmy godzinami patrzeć na te zwierzęta. Naszym szczęściem było to, że one patrzyły na nas. Wydawały też takie jakby parsknięcia choć nie wiem co mogły oznaczać. Ogólnie rzecz biorąc polecam szczególnie galerię zdjęciową. Kozice to naprawdę piękne zwierzęta, a fotografie doskonale to ukazują.

Jak widać warto było iść najpierw do jaskiń aby jak najpóźniej przemierzyć okolice Bystrej. Dzięki temu na szlaku nie było już nikogo, a kozice mogły się czuć przy nas swobodnie oraz skubać swoją ukochaną trawkę.

Z Bystrego Karbu zapamiętałem jeszcze jedną magiczną chwilę. Kiedy położyliśmy się na trawie i przestaliśmy rozmawiać usłyszeliśmy błogą ciszę. Taką jakiej w Krakowie ani w żadnym innym miejscu się nie usłyszy. Wiatr przestał hulać i tylko co jakąś chwilę kozice dawały o sobie znać. Tak sobie myślę jak ową ciszę opisać – nie potrafię. Wiedzcie jednak, że było to błogie uczucie.

Trochę się rozpisałem a tu skarby do nas przyszły. Ubytki wody zostały zredukowane, a zatem mogliśmy kontynuować schodzenie. Założyliśmy sobie szybkie tempo, ponieważ póki co byliśmy „pod kreską” czasową.

Od Siwej Przełęczy wkroczyliśmy w Dolinę Starorobociańską, gdzie widoki definitywnie się skończyły. Z punktu widzenia turystycznego nie jest to za ciekawa dolina. Niemal dwie godziny idzie się lasem i lasem i lasem…

W trakcie jej przechodzenia, włączył się w mojej głowie pewien pomysł. Po Dolinie Starorobociańskiej, czekało na nas jeszcze ok. 7 km w Dolinie Chochołowskiej. Zamiast męczyć się tą drogą (w sporej części asfaltową) mogliśmy przecież przejechać ją rowerami, które z powodzeniem można tam wypożyczyć. Problem był tylko jeden. Dochodziła już godzina 19., a my wciąż nie dotarliśmy do tej ostatniej prostej. Co więcej szlak prowadził przez teren wycinki drzew, gdzie sporej wielkości sprzęt sprawił, że droga wiodła ogromnym bajorem.

Udało się dopiero po 19:15. Mieliśmy obawy czy aby biznes rowerowy już się nie zwinął. Na szczęście stojaki z dwukołowcami stały nienaruszone. Tabliczka informowała, że do Siwej Polany jest jeszcze 7 km, a koszt wypożyczenia wynosi 10 zł. Nastąpiła krótka narada. Co jak co ale jak krakus nie będzie chciał zapłacić to go nikt do tego nie zmusi. W efekcie tylko jeden z nas skorzystał z usługi rowerowej.

Nasza trójka powędrowała dalej. Doszliśmy do Polany Huciskiej. Tam nasze skąpstwo dostało drugą szansę. Do mety były 4 km zaś koszt wynosił 5 zł. Tutaj już daliśmy się skusić.

Jazda rowerem przez Dolinę Chochołowską okazała się niewyobrażalną frajdą. Pomijam już fakt, że dostaliśmy stare, rozklekotane rowery – uprawianie kolarstwa w Tatrach było wspaniałym uczuciem. Co więcej, poczuliśmy przypływ witalnych sił przez co – niczym małe dzieci – zaczęliśmy się ścigać. Po rozwinięciu odpowiedniej prędkości mijaliśmy turystów niczym narciarz uprawiający slalom.

Nogi, nagle przestały mnie boleć. Czułem się jakbym tych 30 km wcale nie przeszedł. Mogłem tylko uśmiechnąć się od ucha do ucha i cieszyć się rześkim wiatrem, który wyduszał ze mnie łzy radości. Były też momenty, kiedy oderwałem dłonie od kierowcy unosząc je wysoko ku górze niczym kolarz wygrywający etap Tour de Pologne czy też Tour de France. Mogłem epatować w ten sposób całą swoją radością, która tego dnia mnie napełniła po brzegi.

Przy Siwej Polanie nasza ekipa ponownie była w komplecie. Tam też czekał na nas bus. Gdy wypełnił się do ostatniego miejsca ruszyliśmy ku Zakopanemu. Dalej nie działo się już nic niezwykłego chociaż nie do końca. Gdy wyruszaliśmy do Krakowa, poczułem zapach pizzy. Okazało się kobieta przede mną delektowała się jej gorącym kawałkiem. Ależ poczułem się wtedy głodny!

Nasz III Tatrzański Rajd Piechurków zakończył się dojazdem do Krakowa gdzieś między 22 a 23 godziną. I tylko szkoda, że tego samego dnia grała Wisła z Liteksem przez co nie mogłem się bezpośrednio emocjonować świetnym występem Wiślaków. Mecz ten, nie mógł się jednak równać z jaskiniami, łańcuchami, widokami, widmem Brockenu, kozicami, szczytowaniem na najwyższej górze Tatr Zachodnich czy też epizodem rowerowym.

To właśnie dla tak barwnych wypraw chce się żyć. Wiele emocji, mnóstwo przygód i wspomnień – tego już nikt nam nie zabierze.

1 komentarz:

  1. Przeczytałam.piękna przygoda zazdroszcze ja tylko do morskiego i dolina Kościeliska

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania =)